Rafał Woś: V RP urodzi się w Warszawie
Warszawska reprywatyzacja to nie jest żaden lokalny koloryt, ale bomba, która nareszcie zrobi dziurę w niszczącym polską demokrację sporze PiS-u z antyPiS-em. Byleśmy tylko nie dali się zbałamucić. Bo że będą bałamucić to pewne - pisze Rafał Woś dla WP Opinii.
24.08.2016 | aktual.: 25.08.2016 14:09
Pisofobi już zaczęli snuć swoją starą opowieść. Głoszą, że cała ta reprywatyzacyjna awantura to w sumie przecież nienowy i rozdmuchany temat. No pewnie - mówią - że "tu i ówdzie popełniono parę błędów", ale trzeba przecież "pamiętać o kontekście". A tym kontekstem jest oczywiście straszliwy PiS. A kto tego nie dostrzega, ten jest ograniczonym naiwniakiem. Pożytecznym idiotą otwierającym prawicy drogę do zawłaszczania kolejnych przyczółków polskiego państwa. Chcecie - pytają retorycznie - by PiS wziął jeszcze samorząd stolicy? A potem żeby zrobił z nim to samo, co z telewizją publiczną albo spółkami skarbu państwa? Żeby wspierał tylko zgodne z ich wizją świata przedsięwzięcia kulturalne i organizacje pozarządowe? Tego chcecie? Tymczasem z drugiej strony do uszka zaczynają już szeptać Pisofile. Przekonując, że problemem jest wyłącznie Hanna Gronkiewicz-Waltz, która zamieniła piękne i kwitnące miasto stołeczne w cuchnącą stajnię Augiasza. I że wystarczy wpuścić do ratusza jakiegoś prawowitego następcę Lecha Kaczyńskiego, a wszystko będzie w porządku. Winni reprywatyzacyjnych przekrętów zostaną ukarani, a sprawiedliwość przywrócona.
40 tys. ludzi wyrzuconych z mieszkań
Obie te opowieści należy jednak odrzucić. Dlaczego? Bo temat warszawskiej reprywatyzacji nie zaczął się wczoraj. Handlarze roszczeń wyspecjalizowani w błyskawicznym "odzyskiwaniu" intratnych działek działają w Warszawie od lat. Działali w niej za czasów prezydentów z Platformy, PiS oraz Unii Wolności. Sprzyjał im trwający wokół tematu reprywatyzacji przez cały okres III RP chaos prawny, którego nie rozwiązali ani liberałowie, ani prawicowcy ani postkomuniści. A skutkiem ich poważnych zaniedbań (to trochę eufemizm) było niesprawiedliwe i nielegalne uwłaszczanie się dobrze umocowanej i uprzywilejowanej garstki na majątku wspólnym. Kosztem dobra publicznego i łamania praw człowieka na szeroką skalę.
Szacuje się, że "odzyskane" budynki zostały "wyczyszczone" z ok. 40 tys. ludzi, którym odebrano prawo do obrony na jakimkolwiek etapie postępowania administracyjnego. Do tego dochodzi szokująca i niewyjaśniona śmierć działaczki lokatorskiej Jolanty Brzeskiej. Wszystko to razem składa się na obraz straszliwej patologii. I to nie gdzieś na głębokiej prowincji poza radarem mediów i społeczeństwa obywatelskiego. Tylko tu, w największej, najbogatszej i najbardziej wpływowej polskiej metropolii! W środku kraju Unii Europejskiej przeżywającego rzekomo najwspanialszy czas rozwoju i prosperity.
Polityczną odpowiedzialność za ten stan rzeczy można i należy przypisać. W pierwszej linii spada ona oczywiście na urzędującą prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz. Bo to pod jej długimi rządami proceder, o którym tu mowa, trwał w najlepsze. Mało tego. Partia, której pani prezydent była wiceprzewodniczącą, rządziła w całym kraju. Gdyby w roku, powiedzmy, 2011 Gronkiewicz-Waltz powiedziała "Nie, tak dalej być nie może. Roszczeń jest coraz więcej, miasto się wykrwawia, ludzi tracą mieszkania, a do tego w niewyjaśnionych okolicznościach ginie działaczka lokatorska. Trzeba z tym skończyć!", to dziś sprawa wyglądałaby inaczej. Platforma zrobiła to w wersji mini dopiero w roku 2015, tuż przed wyborami parlamentarnymi (mowa o tzw. małej ustawie reprywatyzacyjnej). Jednocześnie wkładając ją rękami prezydenta Komorowskiego do zamrażarki.
I to dlatego dopiero rok później Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że jest zgodna z konstytucją. Anglicy mają powiedzonko "too little, too late". I ono chyba najlepiej oddaje wysiłki Hanny Gronkiewicz Waltz w temacie reprywatyzacyjnym. Nie działa na jej korzyść również pośrednie uwikłanie w sprawę kamienicy przy Noakowskiego 16 (odzyskał ją mąż pani prezydent). Jednak również PiS nie może tak łatwo zgrywać "reprywatyzacyjnej dziewicy". Zwłaszcza, że znaczącej i skutecznej próby posprzątania reprywatyzacyjnego bałaganu nie podjął ani prezydent Lech Kaczyński, ani jego następca Kazimierz Marcinkiewicz. Nie jest też tak, że opozycyjny klub warszawskich radnych PiS bił na alarm, gdy zamordowano Jolantę Brzeską. Nie było ich również u boku działaczy lokatorskich próbujących przez całe lata nagłaśniać temat dzikiej reprywatyzacji. Te tematy w politycznym menu PiS-u pojawiły się niestety dopiero dziś. Gdy można wykuć z nich pałkę na Platformę. Dlatego część politycznej odpowiedzialności za obecne patologie spada również na nich. A na pewno nadszarpuje w temacie reprywatyzacyjnym ich wiarygodność.
Ze strachu przed "straszliwym Kaczorem"
Nauka płynie stąd prosta. Dziś jak ognia musimy unikać przeniesienia prostego schematu PiS-antyPiS na ocenę afery reprywatyzacyjnej. Z jednej strony dlatego, że ten właśnie schemat przez lata tworzył idealną przykrywkę dla warszawskich patologii. Od lat były one bowiem zamiatane pod dywan ze strachu, że przyjdzie zły PiS. Przecież właśnie dlatego dramat dzikiej reprywatyzacji trwał w Warszawie tak długo, bo nie można mówić źle o pani prezydent i o partii rządzącej. Ze strachu przed "straszliwym Kaczorem".
Dokładnie ten sam schemat doprowadził do podwójnego sukcesu PiS w wyborach 2015 roku, gdy partia Kaczyńskiego podniosła zbyt długo ignorowane tematy, takie jak patologie rynku pracy czy podwyższanie wieku emerytalnego, bez wyjaśnienia ludziom po co, dlaczego i czy to jest sprawiedliwe. Z kolei z drugiej strony PiS zdążył w ostatnich miesiącach pokazać, że przestrogi przed nim nie były straszeniem na wyrost. I że szereg sensownych pomysłów (głównie gospodarczych, o czym nieraz pisałem) szybko utonął w morzu działań budzących opór i szkodliwych, takich jak: niechęć i nieumiejętność zakończenia sporu o Trybunał, obsadzenie instytucji publicznych swoimi w stopniu nie mniejszym niż PSL, SLD czy PO. Godnościowa, ale bezproduktywna polityka europejska czy brak umiejętności podjęcia dialogu z umiarkowanymi krytykami. Słowem: dla tych wszystkich, którzy mieli nadzieję, że partia Kaczyńskiego odrobiła lekcję z lat 2005-2007, miniony rok powinien być jak kubeł zimnej wody. I nie ma żadnych podstaw, by sądzić, że po wzięciu władzy w Warszawie PiS nagle zacznie rządzić inaczej.
Po wyciągnięciu tej nauki wniosek jest tylko jeden. Musi powstać w polskiej polityce trzecie siła, która będzie umiała wyprowadzić nas z niszczącego i jałowego klinczu PiS-antyPiS. Warszawa daje wręcz idealne pole doświadczalne dla takich eksperymentów, które potem mogą zostać powtórzone w skali całego kraju. Gdzie szukać takiej siły zdolnej zawalczyć w Warszawie z układem PiS-antyPiS? Pewnie gdzieś pomiędzy wrażliwością dopasowanej i dorabiającej się klasy średniej (ktoś mógłby rzec lemingów), sprzyjającej Nowoczesnej, a zbuntowanym elektoratem prekariuszy z Partii Razem, coraz śmielej wypuszczającej swoje czułki w "lud", ze szczególnym uwzględnieniem ruchów miejskich (Miasto Jest Nasze) Jana Śpiewaka oraz zasłużonych w reprywatyzacyjnych bojach organizacji lokatorskich.
Programowo trzeba z kolei znaleźć kompromis pomiędzy tak różnymi politycznymi narracjami jak "płacę podatki, więc domagam się usług publicznych na odpowiednio wysokim poziomie", przez "trzeba wyrwać przestrzeń publiczną z rąk egoistycznego biznesu", po "prawo do mieszkania socjalnego to nie jest fanaberia, tylko fundament sprawiedliwości społecznej". W Warszawie o taki fundament współpracy będzie łatwiej niż na szczeblu ogólnopolskim.
Nazwisko, które ten pomysł może firmować? Pole do popisu jest duże. Na giełdzie nazwisk są i te bardziej centrowe (doświadczony dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Jan Ołdakowski) i jednoznacznie progresywne kandydatury, np. Roberta Biedronia, który swoją prezydenturą w Słupsku już dawno wyrósł ponad bycie politykiem znanym tylko z orientacji homoseksualnej. Albo może ktoś ze starszej gwardii symbolizującego niezrealizowaną (niestety) ścieżkę rozwoju III RP (Ryszard Bugaj). A może jeszcze ktoś inny?
Tak czy inaczej okienko możliwości się otworzyło. A na to, co się w nim pojawi, czeka ta część polskiej opinii publicznej i elektoratu, która już solidnie zgłodniała odrobiny świeżości w jałowym sporze PiS-u z antyPiS-em.
Rafał Woś dla WP Opinii
Rafał Woś - publicysta "Polityki", autor "Dziecięcej choroby liberalizmu", laureat Nagrody Fikusa i Grand Press Economy.
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.