Rafał Woś o pogardzie wobec ludu: Tylko Polska Ludowa może dogonić Zachód
Największy problem z Polską polega na tym, że właściwie nigdy nie była... ludowa. Ani za komuny, ani za demokracji. Ani za III, ani za IV RP. To podstawowy hamulec naszego rozwoju - pisze Rafał Woś dla WP.
10.05.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:31
Publicysta przyznaje, że program 500 plus jest sensowny, natomiast w jego krytykowaniu kryje się sporo pogardy wobec ludu. Woś przypomina, że demokracja nie polega na wsłuchiwaniu się wyłącznie w potrzeby elit i silnych grup interesu. Zarazem zaznacza, że "Kaczyński wcale nie jest szczególnie lepszy" - zamiast poszerzać swoją bazę wyborczą, na razie doskonale wychodzi mu dzielenie Polaków na lepszy i gorszy sort.
Lud nigdy nie miał w Polsce dobrych notowań. Nie liczono się z nim zdecydowanie dłużej niż na Zachodzie (piewcom I RP i "demokracji szlacheckiej" warto przypomnieć, że pańszczyznę znieśli u nas dopiero zaborcy). Potem nim na przemian gardzono, albo się go bano. Dziwne, jak na społeczeństwo raczej plebejskie, gdzie elity szlacheckie (a potem mieszczańskie) często były trzebione przez zaborców oraz wszelkiej maści najeźdźców. A ci, którzy zajmowali ich miejsce na drabince społecznej hierarchii, jakoś bardzo szybko zapominali, że sami (nierzadko) z ludu wyrośli. Zdecydowanie częściej widząc w masach "motłoch" i "tłuszczę" niż pełnoprawny podmiot demokratycznej polityki, co też mocno odróżnia nas od reszty cywilizowanego Zachodu.
Strach
Weźmy choćby okres po 1989 roku. Politycy i opinia publiczna lubili wtedy odmieniać słowo "demokracja" przez wszystkie przypadki i apelować do ludu o zrozumienie dla "trudnych, ale koniecznych reform" albo o "zaciskanie pasa". Żeby było jeszcze bardziej perwersyjnie, zazwyczaj były to nowe elity wyniesione do władzy przez... ludowy bunt związku zawodowego "Solidarność". Za każdym jednak razem, gdy lud zgłaszał do tego kursu zastrzeżenia (na ulicy albo przy urnie wyborczej), padały ciężkie oskarżenia. A to, że lud nie rozumie, a to znów, że jest roszczeniowy albo (to nawet cytat) "Polacy nie dojrzeli do demokracji". Ale na słowach się wcale nie kończyło. Strach przed ludem był autentycznym czynnikiem kształtującym polityczne podziały i sojusze. Wojna na górze w łonie "Solidarności" wybuchła z obawy, że Lech Wałęsa (wtedy jeszcze trybun ludowy, a nie maskotka establishmentu) dostanie zbyt dużo władzy i wszystko zmarnuje.
Opór przed lustracją (ważny wówczas temat definiujący polityczne tożsamości) był tłumaczony tym, że przecież "ludzie nie zrozumieją". Często w ruch szła też pałka "populizmu", którą cios dostawał każdy, kto tylko śmiał stwierdzić, że politykę robi się dla szerokich mas społecznych. Strach przed ludem widać również doskonale na poziomie instytucjonalnym, na przykład w gospodarce. Tam niepodzielnie dominowała neoliberalna wiara w to, że demokratycznych polityków należy trzymać z dala od polityki gospodarczej, bo jeszcze coś popsują. A przepis na dobrą ekonomię można wyczytać w dziesięciu prostych przykazaniach tzw. konsensu waszyngtońskiego (zdereguluj, obniż podatki, sprywatyzuj, a jak nie działa, to zdereguluj...).
Do dziś w polskiej przestrzeni publicznej silne jest więc przekonanie, że lepsze ciało technokratyczne i nieprzejrzyste (bank centralny, prywatna korporacja) od instytucji demokratycznej i obsadzonej drogą polityczną (agencja rządowa albo spółka skarbu państwa). Co jest myśleniem trochę przypominającym niesłusznie przypisywaną Wałęsie sentencję "zbij pan termometr, nie będziesz pan miał gorączki". Bo wielu z nas woli zdać się na mityczny rynek, za którym też kryją się realne interesy (tyle że niewidoczne) niż irytować się czasem żenującymi, ale jednak przejrzystymi gierkami partyjnych koterii o obsadę stanowisk.
Pogarda
Mimo upływu lat strach przed ludem ani odrobinę nie zelżał do roku 2016. Przeciwnie. Bardzo wiele (choć nie cały) z ładunku strachu przed PiS-em jest podszyte dokładnie tym tworzywem. Wedle owej narracji Jarosław Kaczyński wyrasta tu na polityczny odpowiednik flecisty z Hameln, który w baśni braci Grimm swą cudowną muzyką zmuszał do posłuszeństwa całe stada szczurów (sic!). Tak rozumiany Kaczyński jest oczywiście bardzo niebezpieczny. I nieważne, że program 500 plus był sensowny i potrzebny zwłaszcza z perspektywy najsłabiej sytuowanych. Liczy się, że przy jego pomocy "kupił ciemny lud" i teraz nie wiadomo, co z nim postanowi zrobić.
Kryje się za tym oczywiście spora dawka pogardy wobec ludu. Bo zwolennicy takiego toku myślenia milcząco zakładają, że lud albo te pieniądze zmarnuje (mówiąc eufemistycznie, choć w przestrzeni publicznej padały i gorsze przypuszczenia) albo już po wieki wieków będzie z ich powodu wybierał Kaczyńskiego i nigdy mu nie podskoczy, nawet jak ten wprowadzi krwawą dyktaturę. No bo przecież lud nie potrafi sobie cenić wolności i nie wie nawet co to Trybunał Konstytucyjny. Nie zauważy więc w ogóle, że stało się coś niepokojącego! Trudno o lepszy przykład niezrozumienia, że demokracja polega właśnie na wsłuchiwaniu się polityków w potrzeby społeczne, a nie tylko potrzeby elit albo silnych grup interesu.
Problem z Polską roku 2016 jest jednak taki, że Kaczyński wcale nie jest szczególnie lepszy. Lider PiS-u, owszem, zdołał wypracować sobie w ostatnich latach niezły kanał komunikacyjny z pewną (choć absolutnie nie całą) częścią klas gorzej sytuowanych i wykluczonych. Ale jego dotychczasowe posunięcia wcale nie wskazują na to, by chciał się swoją władzą z suwerenem autentycznie podzielić i go na trwałe dowartościować. Doskonale wychodzi mu za to dzielenie Polaków (ludu również) na gorszy i lepszy sort. Jest też u Kaczyńskiego kompletna niezdolność do trwałego poszerzenia swojej bazy wyborczej i przeprowadzenia autentycznych klasowych zmian w Polsce. A więc szerzej niż dotąd zakrojonej redystrybucji dochodu narodowego (progresywne podatki) czy wzmocnienia pracownika względem pracodawcy.
Tak, jakby i u lidera PiS tkwiła gdzieś z tyłu głowy elitarystyczna wiara, że lud raz kupiony paroma obietnicami pozostanie wierny choćby nie wiem co. Podobny tok rozumowania widać też w mediach o nachyleniu prawicowym. Owszem, ostatnio częściej pojawiają się tam różnego rodzaju ludowe odniesienia. Sporo było tam w minionych latach o przegranych transformacji i o wykluczonych ekonomicznie. Nieraz jednak ci sami autorzy albo politycy deklarują jednocześnie zdecydowane przywiązanie do wolnorynkowej ortodoksji oraz rozwiązań zdecydowanie niekorzystnych dla słabiej sytuowanych klas społecznych (patrz: poparcie prawicy dla TTIP).
Niezrozumienie
Krytyczny czytelnik może oczywiście powiedzieć, że przesadzam. I nie widzę, że to po prostu rodzaj alergii polskich elit na projekt Polski Ludowej z lat 1944-1989. A więc eksperyment z alternatywnym ustrojem społecznym i ekonomicznym, wprost odwołujący się do upodmiotowienia szerokich mas społecznych. Powszechnie uważany za nieudany, a momentami nawet szkodliwy. Tylko że (po pierwsze) tak się akurat geopolitycznie złożyło, że tamta PRL stała się komunistyczna. Co nie znaczy, że każdy ustrój oparty na dowartościowaniu szerokich mas z definicji musi rezygnować z kapitalizmu.
Po drugie, jak się historii komuny głębiej przyjrzeć, to ludowości aż tak wiele tam (mimo deklaracji) nie było. Staliniści bezpardonowo walczyli o władzę mordując i zamykając do więzień, jak dobrze wiemy, nie tylko dawnych "wyzyskiwaczy". Po drodze zniszczyli na przykład PSL Mikołajczyka oraz zwasalizowali PPS. Gomułka władzę miał już ugruntowaną, ale cały czas pozostawał w śmiertelnym zwarciu z Kościołem, nie rozumiejąc, że jest to autentyczna ludowa instytucja. A kolejne pokolenia komunistów były już coraz częściej złożone z przedstawicieli (mówiąc językiem jugosłowiańskiego pisarza Milovana Dżilasa) nowej klasy wyzyskiwaczy. A więc komunistycznych oligarchów albo biurokratów, których najbardziej mierziło to, że żyją na dużo niższym poziomie niż ich kapitalistyczni odpowiednicy ze społecznej drabinki.
To jednak nie koniec. Nasze polskie problemy ze zrozumieniem i autentycznym polubieniem "ludowości" są i będą kluczowym hamulcem rozwoju Polski. Mówiąc wprost: nasza "antyludowość" nie pozwoli nam nigdy dogonić Zachodu pod względem rozwoju ekonomicznego i cywilizacyjnego. Będzie też co rusz wytrącać nas z jako takiej politycznej stabilizacji. Dlaczego? Powód jest bardzo prosty. Idąc drogą, którą idziemy, nigdy nie uda nam się zawrzeć w Polsce absolutnie fundamentalnego paktu społecznego - takiego na jakim opiera się sukces cywilizacyjny rozwiniętego Zachodu.
Modelowym przykładem jak ten pakt (kontrakt) może działać, jest okres powojenny, nazywany też czasem "złotą erą kapitalizmu". Na Zachodzie zapanowało wówczas coś w rodzaju kompromisu. Takiego małżeństwa z rozsądku pomiędzy kapitalizmem i demokracją (autorem tej celnej analogii jest niemiecki socjolog Wolfgang Streeck). Nie bez znaczenia było tragiczne doświadczenie wojny oraz realne zagrożenie radzieckie. W tym małżeństwie układ był jasny. Masy pracujące i reprezentujące je partie polityczne zgodziły się na kapitalizm. Praktycznym wyrazem tej zgody były na przykład gwarancje dla własności prywatnej, której nawet legalnie wybrany parlament bez odszkodowania zawiesić nie może. Lud oddał więc swoją "bombę atomową" i nie mógł jej już dłużej używać do straszenia kapitału.
Był jednak pewien warunek: wolny rynek miał zostać poddany daleko idącej kontroli politycznej. Polegało to głównie na nacjonalizacji wielu gałęzi przemysłu i dopuszczeniu pracowników do wpływania na losy przedsiębiorstw. Ten kompromis działał - co dość rzadkie - w bardzo podobnej formie w tak różnych od siebie kulturowo krajach, jak USA, Niemcy, Skandynawia czy Włochy. I przez jakieś dwie-trzy dekady przynosił świetne efekty. Tak świetne, że w głowach mieszkańców Zachodu zdążyło zakorzenić się przekonanie o tym, iż na dobre udało się pogodzić wodę z ogniem. A więc rozwiązać konflikty na tle społecznym i klasowym w ramach systemu kapitalistycznego.
Nam jednak osiągnąć ten stan rzeczy będzie bardzo trudno. Również dlatego, że od lat 70. Zachód sam daleko odszedł od tego "paktu społecznego", czego efektem był zarówno kryzys 2008 roku jak i pojawianie się polityków takich jak Donald Trump czy Marine Le Pen. Czy kolejne generacje zachodnich liderów będą w stanie sobie z tym poradzić, pozostaje sprawą otwartą. U nas byłoby już dobrze, gdyby politycy i opinia publiczna w ogóle zaczęli sobie z tego przynajmniej zdawać sprawę!
Rafał Woś dla Wirtualnej Polski