Putin powinien mówić prawdę
Najłatwiej jest pojednać zmarłych. To się
dzisiaj w Moskwie prezydentowi Putinowi zapewne uda. Z żywymi
jednak może mieć kłopoty - pisze w "Gazecie Wyborczej" Leopold
Unger.
Jego szlachetne intencje (piekło, wiadomo, jest nimi wybrukowane) "definitywnego pojednania ludzi walczących po obu stronach frontów i przezwyciężenia nieufności między narodami" wyrażone w sobotnim artykule w "Figaro" niosą ryzyko głębokiego nieporozumienia. Brak w nich jednego elementu, bez którego żadne pojednanie nie jest możliwe: brak w nich prawdy.
Historię, wiadomo, można pisać na nowo, ale historii, to także wiadomo, zmienić się nie da. Można natomiast, pod warunkiem odwołania się do prawdy, postarać się przezwyciężyć jej skutki. To w imię przezwyciężenia tych skutków, zapiekłych urazów, nacjonalistycznej mitologii, zakłamania historii Polacy, Bałtowie i w ogóle porwana przez Stalina część Europy z nadzieją (choć bez złudzeń) czekają na to, co powie dziś Władimir Putin na temat owego roku 1945.
Nie w celu wymazania, to jest niemożliwe i niepożądane, ale po to, aby nareszcie odesłać do podręczników historii i kolektywnej uczciwej pamięci "bilans" stalinowski i sowiecki, aby nie stał rosyjskim. I żeby przestał blokować pojednanie, o które woła Władimir Putin.
Nie ma tego tak dużo. Chodzi o to, aby Rosja uznała, że druga wojna światowa zaczęła się nie od agresji Hitlera na ZSRR w czerwcu 1941, a od "diabelskiego paktu" w sierpniu i najazdu Polski (a potem Bałtów) we wrześniu 1939. I żeby uznała, że Jałta, tak dobrze przyjęta na Zachodzie, na Wschodzie zalegalizowała pół wieku sowieckiej niewoli - podkreśla Unger.(PAP)