Przygniotło nas...

W sobotę 28 stycznia 2006 roku o godzinie 17.15 runął płaski dach największej hali Międzynarodowych Targów Katowickich. W hali trwała tłumnie odwiedzana wystawa gołębi pocztowych. We wtorek o godzinie 15 obliczano, że zginęły 64 osoby. To największa katastrofa budowlana w najnowszej historii Polski.

Przygniotło nas...
Źródło zdjęć: © PAP

Andrzej Rydzek, hodowca gołębi, zwiedzający.

Na targach był od rana. Znajomy, z którym umówił się na godzinę 17, spóźniał się. Andrzej poszedł poczekać na niego przy piwie, w bocznych stoiskach blisko wejścia. To uratowało mu życie. Ma obity bark i złamaną rękę.

Andrzej: "W pewnym sensie było to wręcz zjawiskowe: patrzeć, jak w kilka sekund zawala się taka wielka konstrukcja. Jak wyginają się 150-milimetrowe stalowe kątowniki. Tyle że to, co działo się później, już nie było zjawiskowe. Wyszedłbym pewnie cały i zdrowy, gdyby nie to, że zamiast do wyjścia, które było ledwie 20 metrów ode mnie, zacząłem biec w stronę światła. Okazało się, że to światło z WC. Po drodze przywalił mnie kawałek jednego ze stoisk. Dopiero kiedy mnie wynoszono z hali na noszach i spojrzałem na rumowisko, zobaczyłem ten przerażający obraz. Metalowe pręty, blachy, zwały śniegu, po nich biegający ratownicy, a nad nimi gołębie, którym udało się wydostać. Takie przeżycie traktuje się jak dar losu, jak drugie życie. Ale nie jestem wystarczająco zadufany w sobie, żeby uważać, że przeżyłem, bo jestem w czymś lepszy, że wybrał mnie Bóg. Wyspowiadałem się i przyjąłem komunię, ale myślę, że powinienem nadal normalnie żyć. Może tylko będę bardziej cieszył się tym, co mam."

Anna Banych, fryzjerka, dorabiała jako hostessa na stoisku wystawcy gołębi.

Stoisko należało do męża właścicielki zakładu fryzjerskiego, szefowej Anny. Kobieta zginęła na stoisku razem z córką i zięciem, mąż szefowej przeżył. Anna ma urazy głowy i nóg.

Anna: "Pierwsza rzecz, o jakiej pomyślałam: to nie może dziać się naprawdę. Wszystko widziałam tak jakby z boku, jakby mnie tam nie było. Przez ten czas jak tam leżałam, było ciepło, nie czułam też za bardzo bólu. Myślałam tylko o komórce. Wokół krzyki, jęki, ludzie płaczący do telefonów, uspokajający bliskich lub żegnający się z nimi. Co i raz odzywały się wesołe dźwięki dzwonków. A ja nie mogłam znaleźć komórki. Tylko o tym myślałam. Wyciągnięto mnie już po 20 minutach, a ja cały czas martwiłam się o tę komórkę i o torebkę. Miałam w niej wszystkie dokumenty, pieniądze. Przypadkiem przeżyłam, nie wiem, jak to się stało. Oni wszyscy zginęli, nadal nie jestem tego sobie w stanie wytłumaczyć. Przecież staliśmy obok siebie. Ja to nic, nie straciłam nikogo z rodziny. Jakoś się pozbieram. Ale co zrobi szef? Jedyne, co go może teraz trzymać, to to, że jego córka osierociła dwójkę małych dzieci. One chyba nadal nie wiedzą, co się stało."

Dirk Jespers, Belg, przedstawiciel firmy produkującej karmę dla gołębi, wystawca.

W Polsce jest trzeci raz. Na targach było jeszcze ponad 20 Belgów z jego firmy. Wszyscy przeżyli, kilku jest rannych. Dirk najciężej - został niemal oskalpowany.

Dirk: "Najgorsze były krzyki. Wokół setki ludzi, nikogo nie widać, ale świetnie słychać. Nie znam polskiego, ale doskonale wiedziałem, co w takiej sytuacji mogą krzyczeć ludzie. Ja miałem prawdziwe szczęście. Po kilku minutach ratownicy wyciągnęli mnie spod zwałowiska, w ciągu pół godziny byłem w szpitalu. Jestem niczym po bliskim spotkaniu z czerwonoskórymi: oskalpowało mnie. Belka zerwała mi nie tylko skórę z czaszki, częściowo uszkodziła samą kość. Ale dostałem od losu drugą szansę, nie dam mu się złamać."

Stefan i Janina Smól, hodowcy gołębi, wystawcy.

Stefan od siedmiu lat zajmuje się hodowlą gołębi, wcześniej przez prawie 30 lat był wojskowym. Na targach byli z 14-letnią córką. Wszyscy przeżyli. Stefan ma złamaną nogę, Janina połamane żebra i uraz miednicy, córce nic się nie stało. Janina: "Gdy mnie wyciągnęli, czułam się dobrze. Dopiero po kilku godzinach poczułam, że mam problemy z oddychaniem. Wróciłam do szpitala. Teraz strach dzwonić po znajomych. Większość była na targach, bo światek hodowców gołębi jest nieduży. To biznes rodzinny, wystawcy byli na targach często całymi rodzinami. Każdy telefon to informacje o zabitych wśród przyjaciół. Mąż to silny człowiek. Ale kiedy dowiedział się, że jeden ze znajomych stracił całą rodzinę - żonę, córkę, syna, wnuka - nie wytrzymał i tak płakał, jak jeszcze tego nigdy nie widziałam." Ryszard Kośnicki, właściciel firmy produkującej puchary, medale i odznaczenia, wystawca.

Urodził się we Francji, mieszka w Belgii i w Portugalii, co sześć tygodni przyjeżdża do Polski, z której pochodzą jego dziadkowie. W hali był z pięcioma osobami: córką, księgową i trzema pracownikami, z których jeden zginął.

Ryszard: "Kazałem im mówić. Po kolei każdy miał coś mówić. Nie wszyscy naraz - jedna osoba mówi, reszta słucha i nie myśli o śmierci, zimnie, krzykach wokół. Tylko głośno mówi, żeby słyszeli też ratownicy. Straciłem nie tylko zarobek, materiały, ale i pracownika, 25-letniego chłopaka. Taki świetny pracownik, tak się cieszył, że znalazł pracę, w której go doceniano, w której nie był tylko numerem na liście. Taki młody, wesoły jak promyk słońca. Ale ja to nic. Tutaj ze mną na sali leżał mężczyzna. Nie był w złym stanie, tylko martwił się o córkę. Kiedy zaczęło się walić, zaczął z nią uciekać. Potknęła się, ciągnął ją, ale potem uderzyło go coś i stracił przytomność. O tym, że dziewczynka nie żyje, dowiedział się po kilkunastu godzinach. Miała 14 lat. W Belgii, we Francji pytali mnie, po co mi to, po co mi przyjeżdżać tu na Śląsk, w takie brzydkie, brudne (jak to mówili) miejsce. A ja chciałem tutaj, bo tutaj są ludzie, których pasjonuje to co mnie. A teraz kto nam odda to, co straciliśmy: majątek, materiały,
rodziny, przyjaciół?"

Ireneusz Wizek, weterynarz, współwłaściciel firmy specjalizującej się w lekarstwach dla ptaków, wystawca.

Co roku ze wspólnikiem wystawiali stoisko na targach. Wspólnik zginął, Ireneusza ratownicy wyciągnęli po ponad sześciu godzinach, tuż przed godziną 22. Był przedostatnią żywą osobą wydobytą z rumowiska. Ma złamaną rękę i nogę.

Ireneusz: "Najgorsze nie było to, co widać, tylko to, co było słychać. Taki przenikający do szpiku kości zgrzyt. Odskoczyłem w bok, chciałem schować się za fotelem. Po upadku straciłem przytomność. Ocknąłem się z głową i ramionami na fotelu, nogami na ziemi. Gdybym skoczył tak, jak chciałem, już bym nie żył, bo tam spadła metalowa belka.

Pierwsze, co usłyszałem po ocknięciu, to przedśmiertne rzężenie Krzyśka, mojego wspólnika. Potem krzyki, płacz, jęki i wycie z bólu. I pisk gołębi, gdakanie kaczek. I te pióra - były wszędzie. Leżałem przygnieciony, nie mogłem się ruszyć. Czułem jak po zwałach, które były nade mną, chodzili ludzie, słyszałem ratowników. Krzyczałem, ale zaczęło mi brakować sił. Mogłem poruszać tylko lewą ręką, zacząłem stukać o blachę. Ponad cztery godziny stukałem. To dlatego mam całkiem sine palce. Z minuty na minutę robiło się coraz zimniej, po jakichś dwóch godzinach nie czułem już nawet tych palców. Żona Krzysztofa przyjechała do szpitala rano następnego dnia. Pytała o niego. Widziałem, jak umierał, ale nie mogłem jej tego powiedzieć. Miał 38 lat, osierocił dwuletniego synka."

Sylwia Czubkowska, współpraca Grzegorz Rzeczkowski i raf

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)