Przetrwać za wszelką cenę. Przypadki warszawskich "robinsonów"
Było ich najwyżej tysiąc. Poruszali się po morzu ruin Warszawy jak duchy, nadludzkim wysiłkiem walcząc z głodem, pragnieniem i mrozem. Przez Niemców byli nazywani "szczurami" i zabijani – polowanie na ich życie wciąż trwało. Gdy skończyło się piekło powstania, zaczęło się piekło "robinsonów".
31.07.2022 | aktual.: 31.07.2022 22:19
Był 7 października 1944 r. Czwarty dzień po upadku powstania. Ewakuacja ludności cywilnej z Warszawy w kierunku obozu przejściowego w Pruszkowie dobiegała końca. Jednak Bernard Goldstein, 55-letni weteran stołecznego ruchu socjalistycznego i konspiracji w getcie, nigdzie się nie wybierał. Jak wielu Żydów wolał pozostać w ruinach miasta niż ryzykować zdemaskowanie i śmierć z rąk Niemców. Czekało na niego miejsce w bunkrze przy ul. Siennej, który zorganizował i zaopatrzył w żywność z pomocą kilkunastu żydowskich bojowników i cywilów.
Goldstein był pewien, że tam właśnie przyjdzie mu spędzić najbliższe tygodnie, gdy - wałęsając się po pełnych gruzów ulicach Śródmieścia - spotkał znajomego, niejakiego "Towarzysza Kamińskiego" (nie udało się ustalić jego personaliów), Polaka, działacza podziemia związanego z Polską Partią Socjalistyczną. Ten zaproponował mu udział w ryzykownej wyprawie. Z kilkunastoosobową grupą lewicowych i komunistycznych powstańców planował przepłynąć tej nocy przez Wisłę na kontrolowaną przez Sowietów Pragę. Do rzeki mieli przedostać się kanałami pod niemieckimi pozycjami na Solcu, a następnie - asekurując się kilkoma kołami ratunkowymi i linami - pokonać wpław jej zimne wody.
Przeważająca większość rówieśników Goldsteina uznałaby ten pomysł za szalony. Jednak on – zawodowy rewolucjonista od najmłodszych lat, sybirak, bojówkarz zaprawiony w ulicznych walkach z komunistami i nacjonalistami – stwierdził, że ma on szanse powodzenia.
O godzinie 22.00 licząca łącznie 22 osoby grupa weszła do kanałów na ul. Piusa (dziś ul. Piękna). Prowadzeni przez trzech kanalarzy około czterech godzin brnęli w błocie, ekskrementach, co i rusz potykając się o ciała zabitych powstańców, a także przecinając zwoje drutów, którymi Niemcy próbowali zablokować podziemne arterie. Gdy dotarli do wylotu kanału do Wisły, mniej więcej na wysokości Portu Czerniakowskiego, rozebrali się do bielizny, przygotowali pakunki z niezbędnymi przedmiotami, koła ratunkowe i powiązali się liną. Za jakiś czas pierwsza szóstka, na komendę Kamińskiego, ruszyła w ciemną toń rzeki. Po chwili za nimi pospieszyła kolejna. I wtedy, gdy druga grupa zaczęła wchodzić do rzeki, ciemność rozjaśniły oślepiające snopy światła i rozległy się serie z automatów. "Wracać!" – darł się Kamiński.
Ocalała szesnastka co sił w nogach rzuciła się do ucieczki z powrotem, w górę kanału. Popędzali się nawzajem z obawy, że Niemcy mogą obrzucić ich granatami przez uliczne włazy. Wspinali się pod górę w śliskim szlamie, raniąc sobie ciała o cegły i druty. Wreszcie około godziny szóstej rano – przerażeni, wycieńczeni i zziębnięci - wydostali się z włazu na plac Trzech Krzyży. Niemal nadzy, cuchnący ekskrementami i umazani we krwi siłą rzeczy zwracali na siebie uwagę tłumów obładowanych uchodźców. Odruchowo więc rozbiegli się na wszystkie strony, pomiędzy ruiny i w boczne ulice.
Goldstein, drżąc z zimna i emocji, pobiegł na Żurawią 24, gdzie zadekowała się część jego przyjaciół z getta. Gdy tylko dostał się do ich kwatery, zemdlał.
Niepowodzenie ekspedycji sprawiło, że ten legendarny żydowski działacz robotniczy ostatecznie został jednym z warszawskich "robinsonów". Takich desperatów, według szacunków historyków, mogło być od kilkuset do nawet tysiąca. Oto historie kilku grup, którym udało się przetrwać do 17 stycznia, czyli dnia, kiedy do Warszawy wkroczyli Sowieci.
Czterech z Marszałkowskiej 21
Znane są przypadki ludzi, którzy rozpoczęli żywot "robinsonów" na długo przed upadkiem powstania. Ba, nawet tuż po jego rozpoczęciu. Tak było z Antonim Czarkowskim, 16-letnim gimnazjalistą z Mokotowa. 3 sierpnia, wraz z kilkudziesięcioosobową grupą cywilów, wpadł on w ręce żołnierzy niemieckich i własowców, żołnierzy kolaboracyjnej Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej, na ul. Polnej. Najpierw dokładnie ich przeszukano i obrabowano. Potem kobiety i dzieci pognano na plac Zbawiciela, a mężczyzn zaczęto po kolei rozstrzeliwać na rogu Marszałkowskiej i Oleandrów, obok apteki Anca. Jeden z własowców zawlókł 16-latka na miejsce kaźni. Chłopak przez moment widział rozerwaną pociskiem twarz znajomego, usłyszał trzask wystrzału i stracił przytomność.
Jak się okazało, Czarkowski miał niebywałe szczęście – kat przestrzelił mu bowiem szyję nie naruszając ani kręgosłupa, ani arterii. Gdy wrócił do zmysłów, było już ciemno. Obudził się, gdy jeden z Rosjan w niemieckim mundurze próbował ściągnąć z niego buty. Chłopiec wyrwał mu nogi i wskoczył przez okno do piwnicy kamienicy przy Marszałkowskiej 21. Własowiec puścił za nim kilka niecelnych strzałów, ale nie zamierzał go gonić.
Tymczasem młodzieniec ukrył się w częściowo wypalonym domu. Opatrzył sobie powierzchownie ranę i przespał noc w jednym z opuszczonych mieszkań. Nazajutrz spotkał dwóch mężczyzn, którzy także cudem uniknęli śmierci pod apteką. Byli to około 20-letni Władysław Tymiński i Zdzisław Michalik - 40-letni mokotowianin. Parę dni później dołączył do nich kolejny ocaleniec – mający około 50 lat Jan Łatwiński. We czterech przeżyli w na wpół zrujnowanej kamienicy niemal cztery miesiące. I to tuż pod nosem krążących w tę i z powrotem po Marszałkowskiej Niemców.
Grupa zainstalowała się w lokalu na poddaszu domu, do którego wejście zakamuflowali beczką wypełnioną gruzem. Mieli sporo pożywienia, ponieważ w jednym z opuszczonych mieszkań znaleźli olbrzymie zapasy grochu, mąki, wędlin i innych przetworów. Nie musieli więc – jak inni "robinsonowie" – wypuszczać się poza swój budynek, by je zdobyć. Z piciem było gorzej. Jak opisywał Czarkowski, pod koniec pobytu w Warszawie musieli już sączyć wodę odcedzoną z wanien, które całymi tygodniami były wypełnione tynkiem. Jak wymownie opisywał, ciecz "miała taki kolor jak ściany łazienki".
Najcięższe dla mężczyzn chwile przyszły we wrześniu i w październiku. Najpierw z daleka obserwowali konające powstanie. Poza tym co i rusz zbiegali na niższe piętra domu, kryjąc się przed sowieckim ostrzałem i bombami. Po kapitulacji Armii Krajowej niemieccy saperzy dwukrotnie próbowali też wysadzić kamienicę, w której przebywali "robinsonowie". Ocaleńcy dwa razy żegnali się ze światem, słuchając najpierw uderzeń młotów żłobiących miejsca na ładunki wybuchowe, a potem przeżywając horror eksplozji kilkadziesiąt metrów pod sobą. I znów dopisało im szczęście. Konstrukcja wytrzymała.
W listopadzie sytuacja dla "robinsonów" staje się beznadziejna. Zupełnie nie wiedzą, kiedy nadejdzie "wyzwolenie", a tymczasem kończy im się woda. Wreszcie zauważają, że w ruinach pojawiają się brygady robocze złożone z Polaków. Niemcy z ich pomocą wywożą resztki wartościowych przedmiotów z Warszawy.
Najpierw, w połowie listopada, do jednej z takich grup ukradkiem dołącza Łatwiński. Udaje mu się przedostać niezauważonym pod Warszawę. Kilka dni potem pozostała trójka także opuszcza Marszałkowską 21. Wymykają się nocą przez Mokotów, w butach owiniętych kocami, by nie hałasować pod nosem Niemców. Szczęśliwie w końcu docierają do wsi Gorzkiewki, na terenie dzisiejszej dzielnicy Włochy. Są już bezpieczni. Tam ich drogi się rozdzielają.
Azyl na Ogrodowej
W pierwszym tygodniu powstania siły niemieckie nacierają z zachodnich przedmieść Warszawy wzdłuż ulic Leszno i Wolskiej/Chłodnej w kierunku Wisły. Odcinają Stare Miasto od Śródmieścia, a po drodze dokonują masowych mordów na Woli. W dwa dni ginie kilkadziesiąt tysięcy cywilów. W całym tym chaosie – w pożodze walk i bombardowań – w kamienicy przy u. Ogrodowej 26 i 26a zawiązuje się kolejna grupa "robinsonów". 7 sierpnia, gdy Niemcy wypędzają cywilów z całego kwartału, w tym właśnie budynku pozostaje osiem osób. Wśród nich jest trzyosobowa rodzina dozorcy o nazwisku Słowik, będąca w ciąży Władysława Lewandowska - dozorczyni z sąsiedniego domu, a także czterech młodych mężczyzn, w tym dwóch Żydów: szewc Witold Łazowski i Jan Festinger.
Najciężej, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, było im przetrwać pierwszy miesiąc. Niemcy non stop kręcili się po budynku, bo znajdował się on niedaleko frontu walki z powstańcami. Poza tym przychodzili tam rabować opuszczone lokale. Grupa wystawiała więc czujki – ciągle przenosili się z mieszkania do mieszkania, po różnych piętrach, by uniknąć wykrycia. Wreszcie, pod koniec sierpnia, "robinsonowie" ulokowali się na poddaszu. Jak relacjonował jeden z nich, Józef Dudziński, było to na tyle wysoko, że mogli stamtąd zobaczyć nawet plac Starynkiewicza.
W kwestii żywności "robinsonom" z Ogrodowej powodziło się nie najgorzej. Nocne wyprawy po kamienicy i jej najbliższym otoczeniu przynosiły obfite plony. Jak podaje Dudziński, nawet pod koniec października w ich menu, oprócz kartofli ze słoniną, pojawiały się takie "frykasy" jak kakao z mlekiem skondensowanym i cukrem, ciasto czy wódka. Aczkolwiek z czasem, już od grudnia, te zapasy stopniały i prowadzono ich ścisłą reglamentację.
Gorzej było wodą, którą od pewnego momentu trzeba było spuszczać z bojlerów w opustoszałych mieszkaniach i przenosić wiadrami aż na poddasze. Potem, chociażby w listopadzie, pozyskiwano ją z roztopionego śniegu. Zresztą śnieg, jak zgodnie przyznają w relacjach wszyscy "robinsonowie", miał też ciemną stronę – uniemożliwiał bowiem wyprawy po pożywienie. Obawiano się, że Niemcy mogą wyśledzić kryjówki po pozostawionych na nim śladach.
Według relacji Dudzińskiego, najgorzej było znieść niskie temperatury panujące na poddaszu w mroźnym grudniu. Mimo tego, że znajdowały się tam dwa piecyki, termometr często pokazywał niewiele powyżej zera. W momentach kryzysowych było aż minus osiem stopni. Dudziński z dwoma kolegami spali wtuleni w siebie, żeby przetrwać.
Mimo tych ciężkich warunków grupa z Ogrodowej przetrwała niemal pięć i pół miesiąca do wejścia Sowietów, tracąc jednego człowieka: dozorcę Józefa Słowika, który wypadł przez balkon. Zyskała także jedną małą "robinsonkę": 1 grudnia 1944 r. przyszła na świat córka Władysławy Lewandowskiej. Jednak we wspólnocie nie cieszono się z jej narodzin – obawiano się bowiem, że jej płacz może sprowadzić Niemców. Przetrwanie grupy było priorytetem.
Żydzi plus ksiądz
Na początku września 1944 r. Niemcy opanowują Stare Miasto. Po miesiącu walk historyczne kamieniczki i kościoły są kompletnie wypalone, niektóre zrównane z ziemią. Tymczasem w piwnicy zniszczonego budynku przy Franciszkańskiej 8 ukrywa się grupa siedmiorga Żydów: sześciu mężczyzn i jedna kobieta. Część z nich wcześniej walczyła na terenie dzielnicy u boku AK. Chaim Icel Goldstein (nie mylić z wymienionym wcześniej Bernardem Goldsteinem; nie byli rodziną), jeden z członków grupy, brał udział w starciach od momentu, gdy 5 sierpnia został uwolniony przez powstańców z obozu na ul. Gęsiej.
Stare Miasto było dla "robinsonów" wyjątkowo trudnym terenem. Domy były strawione przez pożary – we wnętrzach niewiele ocalało. Piwnice z kolei ogołocono w toku przeszło miesięcznego oblężenia. Stare kartofle, kasza perłowa czy nawet sól z beczki po śledziach były dla drużyny Goldsteina na wagę złota. Wodę, jeśli akurat nie stopniał śnieg, zbierali nawet z cieków na ścianach kanałów.
Co ciekawe, we wrześniu w ich bunkrze pojawił się przeniesiony tu przez kolegów powstaniec-ksiądz Kazimierz Zembrowski. Był ranny, wydawało się, że nie przeżyje. Jednak przypadkowo znalezione w ruinach leki dawkowane przez jednego z Żydów (chemika) umożliwiły uratowanie mu życia. I tak 18 stycznia 1945 r., dzień po wkroczeniu Sowietów, cała ósemka wyszła z bunkra.
Dostawy ze wsi
Wracając do Bernarda Goldsteina, od którego rozpoczęliśmy naszą opowieść: od końca swojej nieudanej eskapady do "wyzwolenia" przebywał on w różnych bunkrach na terenie Śródmieścia Południowego. Najdłużej w obszernym schronie zamieszkanym przez 29 osób, pod domem na ul. Wspólnej 26. Mieszkali tu prominentni żydowscy działacze jak Daniel Guzik, szef Jointu, finansowanej przez Amerykanów organizacji charytatywnej, ale także dwaj królowie szmuglu z getta czy uratowany z "Gęsiówki" grecki Żyd-kieszonkowiec. Grupa pozyskiwała żywność dość oryginalnie jak na "robinsonów" - po prostu za precjoza kupowała chleb, mięso i inne dobra spożywcze od chłopów spod Warszawy, którzy wyprawiali się na szaber w ruinach. I tak cała ekipa, niewykryta przez Niemców, doczekała 17 stycznia 1945 r.
Wstrząsające relacje ludzi, którzy przetrwali w ruinach Warszawy, to kolejny dowód na to, że człowiek może dostosować się do nawet najbardziej ekstremalnych warunków. Szacunek i zdumienie budzi ich odwaga, zimna krew i hart ducha. Nie załamywali się, chociaż byli odcięci od świata - nie wiedzieli, kiedy w końcu zostaną uwolnieni z niemieckiej pułapki. Byli symbolem triumfu życia nad śmiercią, duszą nadal tlącą się w ciele zniszczonego, ale nie pokonanego miasta.
Pisząc tekst korzystałem z: "Karta" 81/2014, Chaim Icel Goldstein "Bunkier", "Exodus Warszawy: ludzie i miasto po powstaniu 1944" t. II, Bernard Goldstein "The stars bear witness".