Trwa ładowanie...
dq0n7a0
28-10-2004 11:07

Przepraszam, czy tu kręcą?

Brak pieniędzy, brak pomysłów, z umiejętnościami bywa różnie. Tylko braku ambicji nie można zarzucić polskim filmowcom. Chcieliby, jak w PRL, sprawować rząd dusz, iść w awangardzie kulturalnej rekonkwisty. Na razie jednak nasza kinematografia dryfuje między Scyllą wygórowanych oczekiwań a Charybdą mizernych możliwości.

dq0n7a0
dq0n7a0

Przepraszam, czy tu kręcą?

Polskie kino przypomina polską piłkę nożną. Wspaniała przeszłość, rozczarowująca teraźniejszość i brak widoków na świetlaną przyszłość. Kibice zawsze mogą pocieszać się wspomnieniem dawnych triumfów. W telewizji do znudzenia pokazują gola, którego w 1973 roku zdobył na Wembley Jan Domarski. Kinomani są w gorszej sytuacji. Wynik meczu do końca świata pozostanie taki sam, celuloidowa taśma nie zawsze starzeje się jak dobre wino.

Film, który trzydzieści lat temu budził powszechny zachwyt, nowym pokoleniom może się wydać nieznośną ramotą. Spory o “szkołę polską” czy kino “moralnego niepokoju” dziś już ani ziębią, ani grzeją. Paradoksalnie, próbę czasu lepiej wytrzymały lekceważone przez krytyków przedwojenne komedie. Mają swój staroświecki urok i piosenki, które należą do kanonu XX-wiecznej polskiej popkultury. Ile filmów nakręconych w ostatniej dekadzie można nazwać wybitnymi? By je policzyć, wystarczy palców jednej ręki: Dług Krzysztofa Krauzego, Cześć, Tereska Roberta Glińskiego, Angelus Lecha Majewskiego.

Wiatr od morza

Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni jest nie tylko przeglądem całorocznej produkcji oraz okazją do przyznania imponującej puli nagród i wyróżnień. To filmowe oko cyklonu. Tutaj ogłasza się pogrzeb lub zmartwychwstanie polskiego kina. Tutaj reżyser najgorszego knota podczas konferencji prasowej zamiast dociekliwego pytania usłyszy sakramentalne “dziękuję panu za ten wspaniały film”, a usłużny krytyk porówna go z Federico Fellinim lub przynajmniej Tennessee Williamsem. Tutaj egzorcyzmuje się ducha nowej ustawy o kinematografii, która mogłaby zbawić polskie kino, gdyby wreszcie ciałem się stała.

Ulubionym tematem gdyńskich rozmów są, oczywiście, pieniądze, a raczej ich brak. Wiedząc, że przeciętny budżet hollywoodzkiego blockbustera opiewa obecnie na sto milionów dolarów, łatwo wpaść w kompleksy (kandydaci na rodzimych Spielbergów zwykle nie dysponują nawet jednym procentem tej sumy). Ale kto zaręczy, że wraz z końcem finansowej posuchy zostaniemy zasypani gradem arcydzieł? Już prędzej powstaną kolejne Wiedźminy i Wirusy. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Nóż w wodzie – jeden z najlepszych filmów w historii polskiego kina – bynajmniej nie był produkcją wysokobudżetową. Dwudziestodziewięcioletniemu Romanowi Polańskiemu wystarczyła żaglówka i trójka aktorów, by stworzyć coś wielkiego. Wśród współczesnych debiutantów nie widać nikogo, kto mógłby powtórzyć ten wyczyn.

dq0n7a0

Mityczni młodzi mimo zachęt nie kwapią się do przejęcia steru od weteranów, zwanych złośliwie baronami polskiego kina. Szumnie reklamowane Pokolenie 2000 okazało się telewizyjną fatamorganą, po Złotych Lwach dla Warszawy Dariusza Gajewskiego pozostał tylko niesmak, a proklamowana nadzieją polskiej kinematografii Małgorzata Szumowska przywiozła do Gdyni przerażająco grafomańskie Ono. Teraz hołubi się Magdalenę Piekorz, która na długo przed Pręgami dała się poznać jako utalentowana dokumentalistka. Określenie “debiutant” nie pasuje też do Wojciecha Smarzowskiego, autora Wesela – najlepszego obrazu tegorocznego festiwalu – ani do nadmiernie wychwalanego Przemysława Wojcieszka (W dół kolorowym wzgórzem).

Filmów kinowych w Polsce kręci się mało, więc do konkursu zakwalifikowano także animacje, odcinki telewizyjnych seriali, a nawet jeden paradokument. W ten sposób osiągnięto “magiczną” liczbę 20 tytułów. Innym sposobem na rozdęcie imprezy było dokooptowanie do programu produkcji amatorskich ukrytych pod dumnie brzmiącą nazwą “kino offowe”. Jurorzy tego alternatywnego konkursu snuli się po festiwalowym centrum z minami męczenników. W końcowym komunikacie podkreślili, że część z filmów, które zmuszeni byli obejrzeć, w ogóle nie zasługiwała na to miano. Na otwarcie gdyńskiej imprezy pokazano Ogród rozkoszy ziemskich Lecha Majewskiego – film o angielskiej parze, która w Wenecji odgrywa sceny podpatrzone na obrazie flamandzkiego mistrza, znajdującego się w Hiszpanii. Zaiste, trudno o bardziej “europejski” temat. Co organizatorzy chcieli w ten sposób zasygnalizować? Że przyszłością polskiej kinematografii jest turystyczna kamera cyfrowa? Że nie jesteśmy prowincjuszami, skoro nasz człowiek zatrudnia anglojęzycznych
aktorów, kręci w Londynie i pod pałacem Dożów? A może solidaryzują się z reżyserem, przy każdej okazji psioczącym na dzisiejsze czasy, w których “rozrywka zastąpiła sztukę”, i powtarzającym za Nietzschem, że “demokracja to fatalny system, wymyślony przez średniaków, by zniszczyć wielkich”?

Bije, znaczy kocha

Nagrodzone Złotymi Lwami Pręgi Magdaleny Piekorz eksploatują modny temat przemocy w rodzinie. Psychopatyczny tatuś w aż nadto sugestywnej interpretacji Jana Frycza głęboko wierzy, że bicie to najlepszy środek pedagogiczny. Niestety, reżyserka i scenarzysta (świeżo upieczony laureat nagrody Nike – Wojciech Kuczok) nie oparli się pokusie uogólnień. Z przypadku człowieka, któremu wychowanie pomyliło się z tresurą, uczynili akt oskarżenia przeciwko tradycyjonalizmowi. Sadystą jest Polak-katolik, który bierze się za katowanie pierworodnego po obejrzeniu w telewizorze relacji z procesu zabójców księdza Popiełuszki. Kościół i szkoła tolerują zło, stając się tym samym współsprawcami opresji. Na konferencji prasowej po pokazie autorzy Pręg postawili kropkę nad i twierdząc, że ich film dokumentuje kryzys polskiej rodziny.

Diagnoza słuszna, lecz rozumowanie fałszywe. Współczesna patologia nie polega bowiem na tym, że ojcowie biją, lecz że w ogóle ich nie ma. I jakim zagrożeniem mogą być tradycyjne autorytety, skoro coraz mniej ludzi się z nimi liczy? Pręgi to dzieło pęknięte. Po pierwszej, znakomitej części opowiadającej o dzieciństwie głównego bohatera (brawa dla Wacława Adamczyka!) na ekranie zaczyna dominować Michał Żebrowski, grający z teatralną manierą i, jak zwykle, recytujący poezje. Film staje się ilustracją skrajnie rozumianego determinizmu. Dziecięca trauma Wojtusia całkowicie dewastuje osobowość dorosłego Wojciecha, chociaż wcześniej nic tego nie zapowiadało. Dopiero interwencja dziewczyny-anielicy ratuje bohatera przed całkowitym zatraceniem.

dq0n7a0

Bardziej spójnym, lecz nie pozostawiającym cienia nadziei, filmem jest Wesele. Smarzowski dokonał bezlitosnej wiwisekcji wiejskiej społeczności. Kompromitują się wszyscy: od proboszcza do policjanta. Zaśubinom córki miejscowego bogacza towarzyszą katastrofy, z których awaria szamba jest jedną z mniejszych. W szambie, rozumianym mniej dosłownie, nurzają się takie symbole jak Rota (wyśpiewana, a raczej wywrzeszczana przez pijanych weselników) i koszulka Domarskiego z Wembley, tutaj zdobiąca pierś pazernego weterynarza. Reżyser, pytany o filiacje z Wyspiańskim, odpowiada lakonicznie: “niepodległość już mamy, teraz trzeba odzyskać utracone wartości”. Lepiej już było Gdzie szukać owych wartości? Treść i stylistyka filmów pokazanych w Gdyni każą podejrzewać, że w PRL. Może i ustrój był zły, ale ludzie byli bardziej ludzcy i rozmawiało się nie tylko o pieniądzach. Nic więc dziwnego, że w Trzecim Jana Hryniaka (polskie kino drogi, czyli z Gdańska do Krakowa przez półwysep Helski) mentorem pary współczesnych
trzydziestoletnich dorobkiewiczów zostaje osobnik, który z nostalgią wspomina uroki życia “za komuny”. Epoka późnego Gomułki najbardziej malowniczo prezentuje się w Moim Nikiforze Krzysztofa Krauzego. Ławeczka Macieja Żaka stara się wyglądać jak Rejs, a wspomniany Trzeci zaczyna się jak Nóż w wodzie. Największym “oldskulowcem” okazał się Jacek Burcuch. Trzydziestoczteroletni reżyser TuliPanów odkurzył Małgorzatę Braunek, Tadeusza Plucińskiego i Zygmunta Malanowicza, dorzucając im do towarzystwa uroczo zblazowanego Jana Nowickiego.

Zamierzona apoteoza wieku dojrzałego wypadłaby jednak lepiej, gdyby dowodem na młodzieńczą fantazję bohaterów nie była kradzież tudzież wspomnienie o zakładzie, którego stawką było zjedzenie g… Oglądanie podobnych filmów można porównać z wrażeniami człowieka, który pochyliwszy się nad kołyską, ujrzał pomarszczone oblicze staruszka. I nie jest to bynajmniej aluzja do wieku aktorów – weteranów tak chętnie obsadzanych przez początkujących reżyserów. Stylizacja na dawne kino sięga bowiem znacznie dalej. Nawet jeśli akcja dzieje się współcześnie, kamera skrzętnie omija nowe budownictwo. Bohaterowie noszą się w stylu retro, ich mieszkania przypominają antykwariaty. W ścieżkach dźwiękowych królują kompozycje ŕ la Krzysztof Komeda oraz nieśmiertelne przeboje Czesława Niemena, Anny Jantar, Trubadurów i zespołu Dwa Plus Jeden. Wyjaśnienie tego fenomenu jest proste – naszym filmowcom PRL kojarzy się głównie z kolejkami pod kinami, wyświetlającymi rodzime produkcje.

Zapominają, że w tej “złotej epoce” polskiej kultury oprócz dobrych filmów powstawała cała masa knotów. Niewierzącym polecam kanał telewizyjny Kino Polska, który z regularnością godną lepszej sprawy prezentuje takie kurioza, jak Rewizja osobista Andrzeja Kostenki i Witolda Leszczyńskiego czy Brylanty pani Zuzy Pawła Komorowskiego.

dq0n7a0

Uciec jak najdalej

Polska sportretowana przez naszych filmowców generalnie jawi się jako kraj nie do życia. Najgorzej jest na prowincji. Sądząc z tego, co można było obejrzeć w Gdyni, Arkadia opiewana w filmach Jana Jakuba Kolskiego i Andrzeja Barańskiego przeistoczyła się w krainę przeklętą przez Boga i ludzi. Jak spod ziemi wyrastają tam agresywni, krótko ostrzyżeni osobnicy w dresach, a najlepszym interesem jest handel wódką lub narkotykami. Co robić? Uciekać – radzi Wojcieszek, który jeszcze w swym poprzednim filmie, Głośniej od bomb, zachęcał do wytrwania. Bohaterowie W dół kolorowym wzgórzem wyprzedają ojcowiznę, by wyjechać do Warszawy (chyba nie oglądali filmu Dariusza Gajewskiego).

Wszystko wskazuje, że jutro polskiego kina niewiele będzie się różnić od jego dzisiaj. Ton nadal będą nadawać komedie Juliusza Machulskiego, kryminały Wojciecha Wójcika oraz Jerzy Stuhr usiłujący wypełnić lukę po Kieślowskim. Można się obawiać o przyszłość Krzysztofa Krauzego, który zapowiedział, że teraz będzie kręcił filmy “tołstojowskie” z pozytywnym przesłaniem. Lech Majewski zdaje się odpływać w artystowskie rejony, los dotychczasowych gdyńskich laureatów nie wróży dobrze Magdalenie Piekorz i Wojciechowi Smarzowskiemu. Krytyka nadal będzie nadymać balon z nadziejami, a po jego pęknięciu popadać w czarną rozpacz. Przeznaczeniem filmowców zaś jest wisieć u telewizyjnej klamki. Nieprzypadkowo najbardziej obleganą w Gdyni osobą był prezes Jan Dworak, który wzorem swych poprzedników nie skąpił rytualnych zapewnień, że nie zostawi kina polskiego w potrzebie.

Sytuację mogłyby uratować koprodukcje – cóż, kiedy od czasu Listy Schindlera nie powstał u nas żaden znaczący film. Hollywoodzcy producenci wolą Czechy, a ostatnio nawet Rumunię. Reżyserskie spółdzielnie, zwane zespołami filmowymi, to pieśń przeszłości. Nasza kinematografia stanie mocno na nogach dopiero wtedy, gdy pojawią się producenci z prawdziwego zdarzenia. Czasy, gdy film, podobnie jak sport, był erzacem wolności, przeminęły. I miejmy nadzieję, nigdy nie wrócą.

Wiesław Chełminiak

dq0n7a0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dq0n7a0
Więcej tematów