Obraz © Archiwum prywatne | archiwum rodziny Westermann

Proszę zadzwonić, jak mama wróci z więzienia

Agnieszka Rycicka, Deutsche Welle
6

Nikt nie rozumie, dlaczego żona generała Bundeswehry całe dnie spędza w więzieniu koło Bonn, rozmawia z przestępcami, pisze listy. Nikt nie wie, przez co przeszła Ingeborg i co zdarzyło się na promie, który 8 marca 1945 roku wypłynął z portu w Gdyni.

Bonn, późne lata 70. XX wieku. Matka Kaia codziennie chodzi do miejskiego więzienia. W podmiejskim domu von Westemannów bywają mordercy, gwałciciele i oszuści. Matka utrzymuje kontakty z najgorszymi przestępcami, pisze do nich listy. Rekordzista ma trzykrotny wyrok śmierci.

Ludzie z miasteczka nie rozumieją zachowania Ingeborg von Westemann. – Nie chcieli nas obsługiwać u rzeźnika, a aptekarz wyjątkowo długo realizował nasze recepty. Jednak rodzice na przekór temu w sobotnie popołudnia chodzili z nami do kawiarni – wspomina dziś Kai.

Mamo, opowiedz, jak byłaś mała

Kilkuletnia Ingeborg do Polski trafia z Rygi na Łotwie. Rodzina decyduje się na wyjazd, kiedy jasne staje się, że w rozpisanym przez Hitlera i Stalina nowym podziale Europy Środkowo-Wschodniej państwa bałtyckie przypadną sowietom.

– Najpierw Kołobrzeg, a potem w 1943 roku Gotenhafen, Gdynia. Friedrich Hoppe, ojciec Ingeborg, zatrudnia się w firmie Holz- und Kohlengroßhandlung J.C. Jessen. Tam zastaje rodzinę upadek III Rzeszy. Ale dla nich to nie koniec, a początek

Lata 60. ubiegłego wieku. Dzieci Ingeborg lubią, gdy matka opowiada im historie na dobranoc. – Były przerażające, ale zawsze niosły jakieś pozytywne przesłanie – wspomina syn. – Od dziecka wiedział, że jego matka była uchodźczynią, że spędziła kilka lat po wojnie w obozie dla internowanych.

Obraz
© Archiwum prywatne | Kai von Westemann

8 marca. Bilety tylko dla kobiet i dzieci

Jest luty 1945 r. – Hitler chce jeszcze wygrać wojnę, więc mężczyźni muszą zostać by "bronić Gotenhafen", ale mój dziadek Friedrich chce jak najszybciej ewakuować swoją rodzinę – opowiada po latach syn Ingeborg. Friedrich Hoppe cudem załatwia żonie i dzieciom bilety na transportowiec "Kanonier". Jednostka ma wypłynąć z portu w Gdyni w ciągu najbliższych dni.

Po latach, w domu w Rheinbach, Ingeborg rysuje czarną kredką lodowate fale Bałtyku. – Mamy odpłynąć jak najdalej od tonącej jednostki, by nie zostać zassanym przez wir, jak przy spuszczaniu wody w wannie - powtarza Ingeborg instrukcje, jakich ojciec udzielał jej i rodzeństwu przed ucieczką.

Miesiąc wcześniej, 30 stycznia 1945 r., na wysokości Łeby tonie transportowiec Wilhelm Gustloff z dziesięcioma tysiącami ludzi na pokładzie. Rozkaz dowódcy Kriegsmarne Karla Dönitza o gigantycznej operacji "Hannibal", największej morskiej ewakuacji w historii (1,5 mln osób), okazał się wyrokiem śmierci także dla koleżanek z klasy Ingeborg.

Cisza

Nikt z pasażerów "Kanoniera" nie wiedział, dokąd statek dopłynie. – Myślę, że sam kapitan też nie wiedział – wspomina w jednej z naszych rozmów Ingeborg von Westemann.

Na pokładzie musiała panować absolutna cisza, więc matki kneblowały usta dzieciom. Bano się, że namierzy nas sowiecka łódź podwodna. Kilka dni i nocy w pozycji półsiedzącej, w wilgoci i odchodach. Były też sieroty z tabliczkami na szyi, zawierającymi wszystkie dane o nich; często jedynie miejsce ich znalezienia. – Patrzyły pustym wzrokiem na przestrzał – wspomina Ingeborg, która niańczyła sieroty na statku.

To wtedy obiecuje sobie, że, jeśli przeżyje, pomogę każdemu, kto się w życiu zagubił.

W Niemczech nikt nas nie chciał

Wschodnie wybrzeża Niemiec przepełnione są uchodźcami ze wschodu – Niemcami z republik nadbałtyckich, z Prus Wschodnich, z okupowanej Polski. – Panował głód i nikt nas tam nie chciał – wspomina Ingeborg. Ostatecznie jednostka dostaje pozwolenie na wpłynięcie do portu w Kopenhadze, w ciągle jeszcze okupowanej Danii.

Do 5 maja 1945 czteromilionowa Dania staje się przymusowym domem dla około 250 tysięcy niemieckich uchodźców. Duńskie władze internują uchodźców w 460 obozach, ściśle strzeżonych i otoczonych drutem kolczastym. W największym z nich, w Oksbøl, w koszarach byłej bazy Wehrmachtu, mieszka 36 tysięcy Niemców. Większość z nich to ludzie starsi, kobiety i dzieci. Jedna trzecia ma mniej niż 15 lat.

Drewniane baraki obozu dla uchodźców Vestre Alej w Aalborg w Danii Ingeborg zapamięta do końca życia. Spędziła w nich trzy lata.

W każdym z baraków po 200 osób, mężczyźni, kobiety i dzieci razem. Dla odrobiny prywatności robi się tymczasowe boksy z koców. Brakuje jedzenia i leków. Kontakt z miejscową ludnością jest surowo zabroniony. Duńczycy zapobiegają wszelkiej integracji.

Obóz sąsiaduje z więzieniem. – Za płotem był ogród uprawiany przez skazanych. Byli mili, czasami podawali nam potajemnie, przez szpary w siatce, śliwki z ogrodu – mówi Ingeborg. Dlatego nigdy nie będzie miała uprzedzeń do więźniów.

Dania chce się pozbyć nieproszonych gości

Opinia publiczna w Danii jest podzielona – część chce pomagać potrzebującym, inni postrzegają to jako nową formę niemieckiej inwazji: "ledwo wyszli, a już są z powrotem, i jest ich stokroć więcej, tylko w innej skórze" - ostrzegają ulotki kolportowane w 1945. Dania kłóci się z aliantami o powrót uchodźców do Niemiec. W strefach okupacyjnych panuje głód, tymczasem do przesiedlenia są miliony.

Prawdopodobnie by pozbyć się nieproszonych gości, Duńskie Stowarzyszenie Medyczne odmawia im opieki medycznej. Czerwony Krzyż również. Jeszcze w 1945 w Danii umiera 13 tysięcy Niemców, w tym siedem tysięcy dzieci. Osiemdziesiąt procent dzieci nie przeżyje kolejnych kilku miesięcy. Umrą z niedożywienia albo infekcji.

Obraz
© Bundesarchiv/Wikimedia Commons/Bild 146-2004-0127 / CC-BY-SA 3.0 | Bundesarchiv

Więzienie w Rheinbach

Jest 1974 rok. O akcji pisania listów do więźniów odsiadujących karę w miejskim więzieniu Ingeborg dowiaduje się od kobiet z protestanckiej wspólnoty. Krótko potem kobieta już nie tylko pisze listy, ale i regularnie chodzi do więzienia.

– Nie wiedzieliśmy jako rodzina, co nas czeka. Ona zresztą też – wspomina Kai. Okazało się, że Ingeborg zaryzykowała nawet niemonitorowane spotkania z ludźmi odsiadującymi kary dożywocia.

- Ale matka była dzielna, nauczona dawania sobie rady z trudnościami. Jako młoda dziewczyna negocjowała nawet ze swoim niedoszłym gwałcicielem. Wiedziała, że jedyne, czym pokona strach, jest spokój i racjonalne myślenie – mówi syn Kai. – Powtarzała również, że jeżeli zaczynasz mówić, rozmawiać, wtedy włączasz myślenie.

W przestępcach Ingeborg widziała przede wszystkim zagubionych ludzi. – Zapraszała ich na święta, wsłuchiwała się w ich historie i uczestniczyła w tak zwanych kontrolowanych wyjściach – mówi Agnieszka, synowa Ingeborg.


Czułeś, będąc jej dzieckiem, że musisz się nią dzielić?

– W pewnym sensie. Ona była tą pracą społeczną z więźniami wieczne zajęta i zmęczona; najbardziej ciągłym przebijaniem sufitu. Ale kiedy jej potrzebowałem, była. Zawsze. Jako dzieci konfrontowani byliśmy z historiami przestępców, którymi się zajmowała, z niewydolnością niemieckiego systemu penitencjarnego, biurokracją, wiecznym sprawdzaniem wiarygodności moich rodziców przez więzienną administrację. Jednak w tyle głowy miałem, że tak musi być, że ta jej praca musi być wykonana, a ja powinienem to wytrzymać. Nie zadawałem pytań.
'


In der Name des Volkes. W imię narodu

Ingeborg pomogła ponad 50 więźniom. Wolfgang, Olaf F., Alfred Lecki, to tylko niektórzy z podopiecznych Ingeborg, odsiadujący wyroki za najcięższe przestępstwa. Państwowe odznaczenia, które z czasem zaczęła dostawać, za budowanie „mostów do społeczeństwa”, traktowała jedynie jako coś, co otwierało jej kolejne drzwi. By uratować czyjeś życie, by uniknąć kolejnej zbrodni.

- Taką miała misję – przywracania tych ludzi społeczeństwu – mówi po latach syn Ingeborg – w imię niemieckiego narodu. Mimo własnej traumy, miała potrzebę zadośćuczynienia za zbrodnie wojenne Niemców.

Wszyscy byliśmy uchodźcami

Pierwsi uchodźcy opuszczą Danię w listopadzie 1946 r. Muszą jednak wykazać, że w zachodnich strefach okupacyjnych mają dach nad głową. I papiery – tylko tak można wjechać do Niemiec. Jeszcze latem 1947 r. prawie 200 tysięcy Niemców nadal przebywa w obozach w Danii. Rodzinie Ingeborg udaje się wyjechać dopiero 4 czerwca 1948 r.

– Za takie numery idzie się dzisiaj do więzienia - mówi syn Ingeborg. - Na sfabrykowanych papierach, po prawie trzech latach, w ramach fikcyjnego łączenia rodzin.

Ingeborg wysiada na stacji kolejowej w Rottenburg am Neckar w Szwabii, we francuskiej strefie okupacyjnej.

Z podróży do najbardziej pamięta odwszawianie. – Szwabowie strasznie bali się wszawicy. Odwszawiali nas na każdej stacji kolejowej – wspomina.
Przez następne lata nosi stygmat uchodźcy. Ci, w powojennych Niemczech, są obywatelami drugiej kategorii.

– Pogardzano nimi za to, że uciekali przed Armią Czerwoną. Nieważne, że byli Niemcami: byli uchodźcami, obcymi; byli zawszeni, głupi, brudni. W tym kontekście to, czy pochodzisz z Syrii, Somalii czy z Niemiec, jest nieważne. Jesteś obcy – mówi Kai.

Ingeborg chodzi do więzienia do samej śmierci. Jednymi z ostatnich, których wspiera, są aresztowani uchodźcy z Syrii i Afganistanu. – Nie dowierzają, gdy mówię, że wiem, co czuli, gdy przedzierali się do Europy. A ja mówię, że tak, bo też byłam uchodźcą – mówi Ingeborg.

"Wszystko się powtarza"

To ostatnie słowa, które Ingeborg wypowiada do kamery. – Nie chciała filmu o sobie, mówi Kai von Westerman, który dziś jest operatorem filmowym. Syn robi film dokumentalny o Ingeborg, "44 Jahre Knast", który staje się jej epitafium – umiera miesiąc po premierze dokumentu. Na uroczystym pokazie w Rheinbach, gdzie mieszka, jest sam burmistrz. Frekwencja jest tak duża, że brakuje krzeseł.

Na ekranie nie dzieje się nic spektakularnego – starsza pani siedzi w fotelu i opowiada. – Ona nigdy nie zapomniała, że emigracja zawsze ma jakiś dramatyczny powód i że nikt nie opuszcza domu dla przyjemności. Ale my jako społeczeństwo musimy pomagać, jednocześnie wysyłając jasny sygnał: jesteśmy gotowi, by cię przyjąć, ale podstawiamy ci drabinę, po której możesz się wspinać.

*Historię tych zmarłych dzieci opowiada duńska lekarz i historyk Kirsten Lylloff w swojej rozprawie doktorskiej z 2005 roku "Dzieci czy wrogowie?". Jest również autorką miażdżącego osądu własnej gildii: "Jakiego rodzaju potwory w ludzkiej postaci, ci duńscy lekarze z 1945 roku?"

Wybrane dla Ciebie

Dostał cios w potylicę. Kolejny atak na warszawskiej uczelni
Dostał cios w potylicę. Kolejny atak na warszawskiej uczelni
Wiceszef MON dla WP: Polska ma inną rolę
Wiceszef MON dla WP: Polska ma inną rolę
Idzie na rekord. Polacy na potęgę rejestrują się za granicą
Idzie na rekord. Polacy na potęgę rejestrują się za granicą
Polska reaguje na słowa przedstawiciela Trumpa. "Żadne rozmowy"
Polska reaguje na słowa przedstawiciela Trumpa. "Żadne rozmowy"
Blokada granicy w Dorohusku. Kijów: "Niedopuszczalne"
Blokada granicy w Dorohusku. Kijów: "Niedopuszczalne"
Zbrodnia z miłości? Nowe informacje ws. strzelaniny we Wrocławiu
Zbrodnia z miłości? Nowe informacje ws. strzelaniny we Wrocławiu
Gigantyczny kontrakt podpisany. USA zarobią krocie
Gigantyczny kontrakt podpisany. USA zarobią krocie
Media: Kellogg mówi o polskim kontyngencie w Ukrainie
Media: Kellogg mówi o polskim kontyngencie w Ukrainie
Akcja służb na Podlasiu. Schwytano dziewięciu migrantów
Akcja służb na Podlasiu. Schwytano dziewięciu migrantów
Rozmowy w Stambule. "Putin się nie odważy"
Rozmowy w Stambule. "Putin się nie odważy"
"Porażka". Sasin pokazał dokument po wpisie Hołowni
"Porażka". Sasin pokazał dokument po wpisie Hołowni
Putin unika spotkania z Zełenskim? "Boi się"
Putin unika spotkania z Zełenskim? "Boi się"