Prostytutki w PRL
Początkowo Polska Ludowa tępiła nierząd jak najgorszą zarazę. Potem jednak prostytutki okazały się dla bezpieki bezcennym narzędziem pracy. - Moim najlepszym informatorem była prostytutka. Żaden inny informator nie mógł się z nią równać, jeżeli chodzi o skuteczność. Miałem wrażenie, że ta dziewczyna wiedziała wszystko na temat tego, co się działo w Warszawie - mówi Jerzy Dziewulski, wieloletni funkcjonariusz wydziału kryminalnego MO z Warszawy.
13.10.2014 11:06
Informatorka Dziewulskiego była tzw. lokalówką, pracującą w jednej z najlepszych warszawskich restauracji. "Lokalówki" były najbardziej ekskluzywnym rodzajem cór Koryntu - szukały bogatych klientów jedynie w lokalach z najwyższej półki. Dziewulski współpracował z prostytutką z "Kongresowej" na przełomie lat 60. i 70. Opisuje ją jako piękną i niezwykle inteligentną studentkę psychologii, która sprzedając się zarabiała "potwornie olbrzymie pieniądze", wyciągała od bogatych cudzoziemców twardą walutę. Były milicjant, jako dowód na jej skuteczność podaje m.in. odnalezienie wyjątkowo cennej trąbki skradzionej z żoliborskiego mieszkania znanego polskiego muzyka jazzowego Tomasza Stańki.
- To była dla milicji prestiżowa sprawa. Już wtedy był to słynny muzyk, występował za granicą, więc czuć było presję, żeby jak najszybciej odnaleźć skradziony przedmiot. "Moja" prostytutka okazała się bezkonkurencyjna - świetnie rozbudowana sieć kontaktów pozwoliła jej błyskawicznie wskazać sprawców. Odzyskaną trąbkę oddaliśmy muzykowi, a w ramach wdzięczności dostaliśmy od niego siatkę bułgarskiego koniaku - wspomina Dziewulski.
Ta owocna współpraca nie trwała jednak długo. Milicjant musiał odstąpić swoją informatorkę Służbie Bezpieczeństwa, która zainteresowała się szerokimi kontaktami prostytutki. - Z nimi ciężko było dyskutować. Na żądanie SB mój komendant kazał mi przekazać informatorkę, więc niestety straciłem dostęp do tego bezcennego źródła informacji - mówi Dziewulski.
W ten sposób studentka psychologii z "Kongresowej" dołączyła do licznego grona luksusowych prostytutek, które oddawały peerelowskiej bezpiece nieocenione usługi w inwigilacji "elementów antysocjalistycznych". Można się tylko domyślać, że przy późniejszych zadaniach, wyznaczanych jej przez SB, sprawa odnalezienia trąbki to banał.
Moralność Bieruta
W idealnym komunistycznym świecie nierząd nie miał racji bytu. Już Karol Marks uważał to zjawisko za przejaw kapitalistycznej patologii, które po wprowadzeniu komunizmu będzie musiało odejść w niepamięć. Główny ideolog komunizmu patrzył na to zjawisko szerzej, pisząc że "prostytucja to tylko szczególny wyraz powszechnej prostytucji robotnika."
W pierwszych latach PRL podejście nowych władz do tego problemu było wręcz modelowe. Państwo przeprowadziło serię kampanii, mających na celu pozbycie się raz na zawsze tej kapitalistycznej zarazy. Nawet polska nauka brała sobie do serca szczególny klimat panujący w pierwszych latach Polski Ludowej wokół seks-biznesu. Oto jak Słownik Wyrazów Obcych z 1954 r. wyjaśniał pojęcie "prostytucja": "Jest to nierząd uprawiany zawodowo w celu zdobycia środków utrzymania, społeczne zjawisko występujące w krajach burżuazyjnych, spowodowane kapitalistycznym bezprawiem i brakiem materialnego zabezpieczenia".
Koordynacja walki z nierządem prowadzona była na najwyższym szczeblu partyjnej wierchuszki. Sam Bolesław Bierut żywo interesował się efektami państwowej krucjaty przeciw ulicznicom. W listopadzie 1955 r. doszło w tej sprawie do spotkania sekretariatu KC z Bierutem na czele. Ze spotkania zachowała się ciekawa notatka, z której wynikało, że instalatorom systemu komunistycznego na sercu leżało dobro wykolejonych kobiet. Równocześnie jednak władze zdawały sobie sprawę, że państwo nie radzi sobie zbyt dobrze z tym problemem.
"W latach 1945-1948 prostytucja nie była zwalczana w sposób dostateczny i skuteczny. Niemniej już w tym okresie na skutek przeobrażeń ekonomiczno-społecznych, dokonywanych w naszym kraju, część prostytutek, mając możliwość otrzymania pracy zmieniła tryb życia. W rezultacie w 1949 r. ich liczba nieco się zmniejszyła osiągając cyfrę ok. 4000 [...]" - możemy przeczytać w notatce. I dalej: "[...] Pierwszy krok na drodze racjonalnej walki z nierządem zmierzający do likwidacji drogą reedukacji kobiet trudniących się nierządem, podjęła powołana w listopadzie 1946 r. przez Ministerstwo Zdrowia komisja społeczna do zwalczania chorób wenerycznych. Praca jej wpłynęła wprawdzie na zmniejszenie występowania chorób wenerycznych, lecz jej wyniki w zakresie reedukacji społecznej kobiet uprawiających nierząd i likwidacji prostytucji były znikome."
Z dalszej części dokumentu wynika, że kierownictwo PZPR bardzo krytycznie patrzyło na działalność Ligi Kobiet i Ministerstwa Pracy, które - zdaniem KC - "zamiast wykonania swych obowiązków w dziedzinie pracy wychowawczej w internatach dla prostytutek i zlikwidowania istniejących tam niedociągnięć, zlikwidowało internaty."
W rzeczywistości "internaty", o których była mowa na spotkaniu KC, były zwykłymi obozami pracy przymusowej. Prostytutki panicznie bały się zsyłki do takich miejsc. Atmosfera panująca w tych "internatach" wykluczała też jakąkolwiek "reedukację", która marzyła się władzom.
W tym kontekście na absurd zakrawa fakt, że w owym czasie wciąż jeszcze obowiązywało prawo z II RP, które było bardzo liberalne, jeżeli chodzi o kwestię nierządu. To z kolei oznaczało, że wszelkie naloty milicji na burdele, czy też ciąganie ulicznic po komendach było tak naprawdę nielegalne.
Świat "gruzinek"
Peerelowska propaganda stawała na głowie, żeby obrzydzić społeczeństwu prostytucję, pokazując ją jako wypaczenie komunistycznej moralności. Jednym z elementów tej kampanii był film Polskiej Kroniki Filmowej pt. "Paragraf Zero" z 1957 r. Widzowie mogli zobaczyć w nim brudne ulicznice zwożone późną nocą na jedną z warszawskich komend MO. Na nagraniu - zrobionym rzekomo ukrytą kamerą - widać jak pijane kobiety zaczynają wyzywać zamkniętego razem z nimi sutenera, aż w końcu dochodzi między nimi do dzikiej bijatyki. Gdyby jednak taki widok niewystarczająco obrzydził widzom tę profesję, twórcy "Paragrafu Zero" umieścili w filmie nagrania przesłuchań starych, zgrzybiałych prostytutek, które opowiadają milicjantce jak sprzedawanie ciała doprowadziło ich życie do ruiny. Mimo starań władz, nierząd kwitł. Liberalizacją życia w bloku wschodnim, stopniowe otwieranie granic przed cudzoziemcami przełożyło się na statystki w tej branży. O ile w 1954 r. liczba zarejestrowanych cór Koryntu wynosiła 1,7 tys., to 15 lat później
było ich już blisko 10 tys. Oczywiście to tylko oficjalne dane, które nie obejmowały wielu dobrze "zakonspirowanych" dostarczycielek płatnej miłości, jednak trend był wyraźny. Sprzedawanie swojego ciała stało się po prostu bardzo opłacalne w miarę, jak nad Wisłą pojawiać się zaczęło coraz więcej turystów z portfelami wypchanymi twardą walutą.
Oprócz wspomnianych już luksusowych "lokalówek", polski rynek usług towarzyskich dawał klientom szeroki wybór: mniej zasobni klienci obsługiwani byli przez "dworcówki" (działające przy dworcach) czy też "gruzinki" (prostytutki najgorszego sortu, nazwa wzięła się od sprzedawania swoich usług na gruzach). Marynarze mogli liczyć z kolei na "mewki".
Arabski raj
Osobną kategorią były tzw. "arabeski", czyli kobiety lekkich obyczajów zainteresowane przede wszystkim klientelą z krajów arabskich. Były one podkategorią "lokalówek", ponieważ również one szukały okazji do zarobku w dobrych lokalach.
Marek Karpiński w swojej książce "Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji" pisze, że w czasie, gdy PRL otwiera przed zaprzyjaźnionymi Arabami swoje granice, "obywatelki PRL otwierają coś zupełnie innego. Odpłatnie oczywiście. Ta nowa kategoria pracownic usługowo-seksualnych nazywa się potocznie: "arabeski". Nie są to siły zawodowe sensu stricto, to dziewczyny pracujące na jakiejś posadzie, które dorabiają w ten sposób. [...] Dziesięć dolarów, jakie otrzymywała panienka za numer, stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w gospodarce uspołecznionej. Cztery takie wyskoki w miesiącu zaszeregowywały pracownicę do grupy dyrektorskich uposażeń."
Krakowskie luksusowe prostytutki miały swój hotel "Cracovia", gdańskie urzędowały choćby w "Heveliusie", ale prawdziwym zagłębiem "lokalówek" była oczywiście stolica. Najbardziej obleganym przez nie miejscem była restauracja "Europejska". Wysoko na towarzyskiej mapie Warszawy plasowały się też lokale takie, jak "Kongresowa", czy choćby dyskoteka w "Bristolu". Stałym bywalcem tej ostatniej był znany aktor Eugeniusz Priwiezienciew.
- Do dyskoteki nie wchodziło się tak, jak do hotelu z Krakowskiego Przedmieścia, tylko bocznym wejściem od ulicy Karowej. Sala mieściła się na pierwszym piętrze. Zwykle wieczór spędzało tam około 200 osób. Wtedy do Bristolu prawie w ogóle nie przychodziły normalne dziewczyny, tylko prostytutki. Było ich około 40. Żeby wejść musiały płacić bramkarzom podwójną cenę biletu - wspominał czasy PRL w jednym z wywiadów Priwieziencew. - Arabowie przyjeżdżali głównie z Berlina Wschodniego, gdzie pracowali na kontraktach. Nie byli to ci bardzo bogaci Arabowie, raczej biedacy. Lecz dla nich Polska była rajem, na wszystko ich było stać. Wódka była tania, a dziwki mieli za grosze. Złotówkami się nie płaciło. Nie było w ogóle rozmowy, gdyby klient chciał płacić walutą PRL. Była też taka zasada, że Polaków się goniło. Rodacy nie mieli dostępu do tego typu rozrywek - wspominał aktor.
Priwiezienciewa (sam podkreślał, że nie korzystał z usług cór Koryntu) tak zafascynował świat peerelowskiego nierządu, że napisał na ten temat szutkę pt. "Prostytytki", która została zekranizowana w latych 90.
Pokoje na podsłuchu
W najlepszych lokalach wszystkie panie lekkich obyczajów były współpracowniczkami milicji albo SB. - Inaczej portier nie wpuściłby ich do środka. Zresztą on sam też musiał być informatorem - mówi Dziewulski. Kobiety handlujące swoim ciałem musiały mieć swoją teczkę w specjalnym rejestrze i posiadać "zieloną kartę". W przeciwnym razie ich życie zawodowe byłoby bardzo ciężkie.
- Te, które nie były zarejestrowane, miały duże problemy. Milicja bardzo utrudniała życie kobietom, które chciały pracować poza tym systemem. Tym, które nie miały "zielonej karty" groziło pudło. Dlatego większość seks-biznesu mieliśmy pod kontrolą. Ale ten system miał jedną wielką zaletę - prostytutki musiały się regularnie badać, dzięki czemu ta branża była bezpieczniejsza niż jest dziś - uważa były milicjant.
Prostytutki generalnie bardziej ceniły sobie współpracę z SB niż z milicją - bezpieka gwarantowała im w razie problemów silniejsze "plecy". Jednak ten rodzaj współpracy oznaczał, że ich zadania były dużo bardziej wymagające niż to, co robiły dla MO.
Biuro "B" MSW zadbało o to, żeby w każdym lepszym hotelu znajdowały się pokoje wyposażone w sprzęt fotograficzny i nasłuchowy. W takich pomieszczeniach bezpieka - dzięki współpracy z córami Koryntu - zbierała kompromaty na opozycjonistów, dyplomatów, czy też innych obcokrajowców, którymi interesowało się MSW. Prostytutki za pomyślne wykonanie zadań specjalnych były często wynagradzane luksusowymi produktami z Pewexu. Jerzy Dziewulski wspomina, że również MO sowicie wynagradzała swoje informatorki lekkich obyczajów za dostarczenie szczególnie ważnych informacji.
Do apogeum współpracy na linii SB - prostytutki doszło w sierpniu 1980 r. w gdańskim hotelu "Hevelius", mieszczącego się niedaleko Stoczni Gdańskiej. Tłumy "lokalówek" penetrowały tam środowisko zagranicznych dziennikarzy relacjonujących wydarzenia sierpniowe. Miejscem, w którym prostytutki zamieniały się w oczy i uszy SB, był hotelowy bar... "Piekiełko".
Piotr Włoczyk, Historia do Rzeczy
Polecamy artykuł: Seksbomba PRL Kalina Jędrusik