Prof. Roszak: "Konstytucja 3 maja była owocem historycznego kompromisu. Dzisiaj nie umiemy tak działać" [WYWIAD]
- Siłą lat Sejmu Wielkiego była próba autentycznego porozumienia. Nawet wtedy podkreślano jednak różnicę między patriotami, a "prawdziwymi patriotami". To nas być może łączy. Różni jednak skuteczna próba działania w chwili kryzysu. Czy dzisiaj nasza klasa polityczna umie działać podobnie? Wątpię - mówi prof. Stanisław Roszak z UMK w rozmowie o dziedzictwie Konstytucji 3 maja.
02.05.2020 | aktual.: 02.05.2020 22:02
Marcin Makowski: Na ile polska duma narodowa - Konstytucja 3 maja - może nas z perspektywy czasu taką dumą napawać? Powstawała przecież z naruszeniem obowiązującego ówcześnie prawa.
Prof. Stanisław Roszak (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu): Oceniając rolę Konstytucji 3 maja, odwołałbym się do pojęcia "pamięci kulturowej". Bo czym innym jest podejście do konstytucji z perspektywy krótkoterminowych celów, które miała osiągnąć, a czym innym z perspektywy czasu - a do tego dochodzi jeszcze mitologizacja wydarzeń. Zupełnie inaczej oceniano zatem konstytucję w 1791 oraz rok później - gdy organizowano pierwsze uroczystości przypominające jej uchwalenie. Zaczynała się wtedy pojawiać symbolika ustawy zasadniczej jako aktu patriotycznego i wyzwalania się spod wpływów rosyjskich. Jeszcze inaczej przebiegały te obchody w XIX wieku, gdy stała się ona drogowskazem do odzyskania niepodległości. W Galicji w II poł. XIX wieku zaczęła się wykształcać rozwinięta dzisiaj tradycja, tego dnia noszono biało-czerwone kokardy, co współcześnie przypominamy 2 maja podczas Święta Flagi.
Czy da się dzisiaj oddzielić konstytucję od mitu, który wokół niej narósł? Na ile była ona przełomowa w momencie, w którym powstawała?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba spojrzeć na ten dokument z dwóch płaszczyzn: pierwsza to kontekst międzynarodowy. To, w jakim czasie rozpoczęto nad nim pracę i w jakich warunkach obradował Sejm Czteroletni, zwany później Wielkim. Był to sukces dwóch stronnictw: królewskiego - skupionego wokół Stanisława Augusta Poniatowskiego - i tzw. stronnictwa patriotycznego z Ignacym Potockim na czele. Ten sojusz zawiązał się 4 grudnia 1790 roku, gdy doszło do spotkania Potockiego i Poniatowskiego. Właśnie wtedy przywódca stronnictwa patriotów zrzekł się przewodniczenia w pracach nad reformą na rzecz króla. To był kluczowy moment, dzięki któremu zawiązał się kompromis umożliwiający w ogóle uchwalenie konstytucji. Jak to wygląda od strony międzynarodowej? W czasie, w którym ambasadorowie rosyjscy bezpardonowo wpływają na przebieg sytuacji politycznej w kraju - ojcowie naszej konstytucji uznali, że trzeba wykorzystać moment, w którym caryca zaangażowana jest w wojnę z Turcją i się od tych wpływów wyzwolić. Ten cel na krótką metę udało się zrealizować. Pytanie, czy to był sukces na tle tego, co działo się w kwestiach ustawodawstwa w innych państwach.
Pierwsza w Europie, druga na świecie - to chyba wystarczające argumenty, aby stwierdzić, że Rzeczpospolita wyprzedziła kontynent w nowoczesnym myśleniu o państwie.
Zgoda, ale tylko częściowo. Jeśli porównamy Konstytucję 3 maja z wrześniową francuską czy wcześniejszą amerykańską - które opierają się na modelu oświeceniowym i traktacie Monteskiusza "O duchu praw", to nasz akt normatywny taki nowoczesny nie jest. Ma on nadal charakter stanowy, za pełnoprawnych obywateli uznając szlachtę. W czterech pierwszych punktach ustawy, dotyczących ustroju społecznego państwa, możemy wyczytać chęć zachowania dominacji narodu politycznego, jakim jest szlachta. Jasne, za pomocą "szybkiej ścieżki nobilitacji" dając możliwość wejścia w ten krąg mieszczanom, ale już jeżeli chodzi o chłopów, pozostawia ich ona samym sobie. Dopiero Kościuszko i uniwersał połaniecki coś tutaj zmienia na lepsze. Aby lepiej zrozumieć naszą konstytucję, musimy ją szczegółowo zestawić z francuską.
W jakim sensie?
Wychodząc od genezy. We Francji przed ustawą zasadniczą uchwalono Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, a w samym państwie nastąpiła w tym czasie nie tylko rewolucja społeczna, ale również mentalna. Wystarczy zobaczyć, jak szeroko i nowatorsko Francuzi definiowali wolność; jako "prawo czynienia wszystkiego, co nie szkodzi drugiemu człowiekowi". To był akt, który wyrastał poza tradycyjne struktury myślenia o społeczeństwie stanowym.
Czy można w takim razie powiedzieć, że choć polska konstytucja była formalnie nowoczesna, to to, co ją różniło od francuskiej i amerykańskiej, polega na fakcie, że nie wyrastała z autentycznej transformacji mentalnej społeczeństwa?
Myślę, że tak. Nazwałbym Konstytucję 3 maja owocem kompromisu, a nie rewolucji.
A może "konstytucją elit"? W tym sensie, że elity wyprzedziły społeczeństwo, które nie było na nią gotowe?
Wszystkie akty normatywne były pisane przez elity, ale rzeczywiście, stan chłopski w 1791 r. nie był przygotowany na to, żeby przyjąć pełnię praw obywatelskich. A na pewno nie była na to przygotowana szlachta. Z trudem godziła się ona przecież na to, aby nadawać obywatelstwo mieszczanom, co się tylko częściowo udało. Musieliśmy w Rzeczpospolitej jeszcze sporo poczekać, aby myślenie obywatelskie o chłopstwie mogło się urzeczywistnić.
Pomijając intencje, zwolennicy konstytucji, w obawie, że zostanie ona odrzucona przez tzw. stronnictwo moskiewskie, przyspieszyli o dwa dni obrady Sejmu, uchwalając ją pod nieobecność większości oponentów, w atmosferze zamachu stanu. Czy to był jej "grzech pierworodny", przyczyniający się do szybkiego upadku?
Zacznijmy od faktów. Obrady Sejmu przerwano ze względu na Święta Wielkanocne, które wypadały 24 kwietnia. Pierwotnie miały one zostać wznowione na początku maja - a jak to było w zwyczaju, początek miesiąca przypadał na debaty o sprawach skarbowych. To niespecjalnie interesowało posłów.
Zupełnie jak dzisiaj.
(śmiech) Owszem. Właśnie dlatego twórcom konstytucji początkowo wydawało się, że nie trzeba będzie sięgać po radykalne środki. Po prostu wielu potencjalnych przeciwników reform zostanie nieco dłużej w domach - ich strata. Przerwa miała obowiązywać do 2 maja, więc wystarczyło zwołać Sejm na pierwszy możliwy termin, czyli następnego dnia, i przy odrobinie sprytu, uchwalić wszystko lege artis. Oczywiście istniała grupa zwolenników, wtajemniczonych wcześniej w termin i charakter obrad. Oni mieli się stawić od razu, a reszta - nieświadoma co się wydarzyło - miała przyjechać i pogodzić się z faktami dokonanymi. Stało się inaczej.
Z jakiego względu?
Tu historycy zastanawiają się, kiedy nastąpił przeciek. Podejrzewa się, że w ostatnich dniach kwietnia Stanisław August, który wtajemniczał kolejnych ministrów, podał informację o wprowadzeniu pod obrady konstytucji. Wtedy jeden z jego podwładnych - być może kanclerz Jacek Małachowski - poinformował o wszystkim hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego, przywódcę stronnictwa hetmańskiego. A ten błyskawicznie zaczął mobilizować przeciwników zmian, aby przyjeżdżali galopem do Warszawy. Dopiero wtedy, widząc, że tajemnica została naruszona, król przyspieszył obrady i przesunął je z pierwotnego terminu 5 maja, na dwa dni wcześniej, z czwartku na wtorek. Tego dnia o 11 rano, przy pełnej mobilizacji stronnictwa patriotycznego, rozpoczęto obrady.
Ale pytanie o legalność wraca. Obradowano przecież przy asyście wojska, dowodzonego przez księcia Józefa Poniatowskiego. To nie są normalne warunki.
Faktycznie, tumult był spory, szacuje się że około 20 tys. osób, w tym wojska, zaangażowane było w ochronę obrad. Na galeriach w sali obrad pojawili się mieszczanie, czyli tzw. arbitrzy, Warszawa żyła tymi wydarzeniami. Niemniej marszałek rozpoczął obrady. To, co zarzucano później królowi i jego poplecznikom, to jednak nie tyle czas obrad, ale brak legalizmu wynikający z tego, że każdy projekt ustawy powinien być wcześniej wydrukowany i wręczony posłom, aby przez trzy dni w ramach deliberacji mogli się nad nim zastanowić.
Czyli patrioci, delikatnie mówiąc, poszli na skróty.
To prawda. Jest słynna scena protestu posła kaliskiego Jana Suchorzewskiego, który rzucił się z synem przed króla i twierdził, że zabije swoje dziecko, jeśli w przyszłości ma żyć w niedoli i bezprawiu. Jak przekazują źródła, w tym momencie jeden z rosłych litewskich posłów "wyniósł" Suchorzewskiego z sali i protesty się skończyły.
A ten później w Wiedniu żalił się, jak go "puczyści" pobili.
Miał rację w swoich żalach, bo faktycznie można było mieć pretensje o formę obrad. Nie dopełniono terminu deliberacyjnego, przyspieszono Sejm, a w nim samym wzięło udział tylko 182 posłów i senatorów z ok. 500.
W tym 72 było przeciw.
I teraz, następnego dnia, rzeczywiście złożono manifest przeciw uchwale 3 maja, podpisany przez niespełna 30 posłów i jednego senatora. Były zatem oficjalne protesty i podważanie legalności całego procesu, ale już 5 maja - bo Sejm cały czas obradował - wielu z nich wycofało swoje podpisy.
Czy ktoś z uchwalających albo protestujących przeciw konstytucji zdawał sobie wtedy sprawę, że wchodzi na ścieżkę konfliktu z Rosją, od której nie będzie odwrotu? Funkcjonowała ona przecież nieco ponad rok, ale niedługo później przyczyniła się do II rozbioru Polski. Czy dla wszystkich te dramatyczne wydarzenia były zaskoczeniem?
Trudno powiedzieć kto czego się spodziewał, ale nie wolno post factum budować ciągu przyczynowo-skutkowego na zasadzie: gdyby nie uchwalono Konstytucji 3 maja, nie byłoby rozbiorów, a Rzeczpospolita funkcjonowałaby spokojnie pod protektoratem rosyjskim przez następne dekady. To próba budowy dziejów, oparta o monokauzalność. Czyli jedna przyczyna powoduje jeden skutek. A przecież niewiadomych było wtedy zbyt wiele, aby dokładnie projektować konsekwencje tego, do czego później doprowadziła ustawa zasadnicza. Pamiętajmy, że w roku 1790 Prusy próbowały z Wielką Brytanią montować sojusz antyrosyjski, w którym miała uczestniczyć również Szwecja i Turcja, która prowadziła wojnę z caratem. Historycy nie są zgodni co do tego, na ile zawarcie tego sojuszu było realne, ale już wtedy otwarcie o tym dyskutowano. Idea wojny z Rosją upadła na kilka tygodni przed uchwaleniem konstytucji, której nie dało się już zatrzymać. Ale gdyby nie upadła, konstytucja miałaby realną szansę na funkcjonowanie przez lata.
Czy w takim razie nie oceniamy zbyt surowo targowiczan? Może oni po prostu widzieli, do czego to doprowadzi, i nie godzili się na łamanie obowiązujących w Rzeczpospolitej praw?
Targowiczanie to byli starzy wyjadacze polityczni. Wykształceni, jeżdżący po Europie, a nie zaściankowe towarzystwo, które nagle przestraszyło się reform i stwierdziło, że należy się zwrócić do Rosji w obronie pogwałconych praw. Oni działali w swoim interesie, czyli stronnictwa, które poniosło porażkę w trakcie obrad Sejmu Czteroletniego. Nie posądzałbym ich o dobre intencje, przecież sam akt konfederacji podpisano w Petersburgu na życzenie carycy Katarzyny II. To, co robili, było pretekstem do rozgrywki stronnictwa hetmańskiego przeciwko królowi. Jasne, wśród targowiczan było wiele zasłużonych osób, trudno odmawiać wszystkim patriotyzmu. Przywódcy z pewnością wiedzieli jednak, o co idzie gra.
Mówiliśmy dużo i intencjach, mitologizacji historii, naginaniu prawa i działaniu w przypadku wyższej konieczności. Czy historyk może się w ogóle pokusić o odpowiedź na pytanie, czy dzisiaj - zachowując proporcje - mamy do czynienia z podobną sytuacją? Wybory prezydenckie również organizowane są z naruszeniem prawa, ale w obliczu "wyższej konieczności". Może przyszłe pokolenia ocenią je łaskawszym okiem?
To bardzo trudne pytanie. Z reguły jest tak, że historycy nie potrafią odpowiedzieć nawet na te łatwe i przez wiele lat się kłócą, ale spróbuję. Skorzystam z rady, której kiedyś udzielił wybitny polski mediewista Karol Górski. Jego zdaniem historycy muszą pamiętać, że porównywać można tylko te sytuacje, co do których mamy pewność, że pochodzą one z tego samego zakresu problemowego. Innymi słowy, pewne sytuacje wolno nam porównywać, o ile da się w nich doszukać wspólnego mianownika. Natomiast wydarzenia, które nie mają tego mianownika, możemy tylko zestawiać. Natomiast aby zestawić rok 1791 i 2020, potrzebujemy dostępu do wielu źródeł, które dzisiaj nie są jeszcze dostępne, albo po prostu nie powstały. Takiego zestawienia dokonają nasi uczniowie albo nasze wnuki naukowe.
Strasznie pan ucieka od odpowiedzi.
(śmiech). Zmierzam do tego, że żadna nauka, a historia do nich należy, nie powinna tworzyć łatwych i efektownych porównań. Ludzie, którzy uchwalali Konstytucję 3 maja, nie mieli świadomości, że zaraz przyjdzie im toczyć wojnę w jej obronie, a nieco później trzeba będzie godzić się z rozbiorem państwa. Tak samo dzisiaj uczestnicząc w obecnej rzeczywistości politycznej nie jesteśmy w stanie powiedzieć, jak będzie wyglądała sytuacja geopolityczna i gospodarcza za parę tygodni, a co dopiero za rok?
A czy widzi pan między naszymi czasami a XVIII wiekiem pewne bardziej ogólne analogie? Podziały wewnątrz państwa, naruszanie prawa, uciekanie się do zewnętrznych interwencji?
Na to pytanie mogę już więcej odpowiedzieć. Siłą lat Sejmu Wielkiego była jednak próba porozumienia. Nie chodzi o banalne stwierdzenia w stylu "szukania jedności w wielości", ale rzeczywiście doszło wówczas do zjednoczenia zwolenników reform. Nawet wtedy podkreślano jednak różnicę między patriotami, a "prawdziwymi patriotami". Ci "prawdziwi" byli z nami, a reszta przeciw nam.
Bardzo współczesne.
To nas być może łączyło. Różniła jednak skuteczna próba porozumienia między ludźmi, którzy na co dzień się niespecjalnie lubili. Między stronnictwem królewskim a reformatorskim naprawdę nie było chemii, a jednak doszło do zbliżenia w imię wyższych idei i ratowania ojczyzny. To osobiste spotkanie Potockiego z królem odwróciło bieg historii i w ogóle stworzyło przestrzeń na napisanie konstytucji. Wówczas istotnym czynnikiem było wzniesienie się liderów ponad ambicje osobiste. Czy dzisiaj nasza klasa polityczna umie działać podobnie? Wątpię.
Rozmawiał Marcin Makowski dla WP Opinie