Proces Misztala - kolejny świadek niewiele pamięta
To była zwyczajna interwencja - tak o porwaniu w stanie wojennym działaczy prymasowskiego komitetu pomocy uwięzionym mówi były milicjant na ciągnącym się od 1994 r. procesie oskarżonych Edwarda Misztala i Janusza Smugi.
3 maja 1983 r., podczas zajść ulicznych i walk z ZOMO na stołecznej Starówce, ubrani po cywilnemu ludzie majora MO Misztala - wówczas naczelnika wydziału zabezpieczenia miasta - w pogoni za demonstrantami wtargnęli na teren klasztoru ss. franciszkanek przy kościele pw. św. Marcina, gdzie mieścił się komitet. Pobili jego pracowników, zdemolowali pomieszczenia i zabrali ze sobą sześć osób. Bijąc, obrażając i grożąc śmiercią, milicjanci wywieźli je do lasu. Tam porwani byli kolejno wypuszczani - nocą, bez dokumentów i wierzchnich okryć.
Misztal jest oskarżony o to, że na jego bezprawne polecenie milicjanci, którymi kierował Smuga, wywieźli do lasu sześć osób. Odpowiadający z wolnej stopy oskarżeni, którym grozi od roku do 10 lat więzienia, nie przyznają się do zarzutów. Misztal przypomina, że dostał naganę za tę akcję.
Zeznający w środę przed warszawskim Sądem Rejonowym świadek Józef S. - jeden z ludzi Misztala, który wpadł na teren klasztoru - zasłaniał się niepamięcią. To kolejny już były milicjant, który tak uzasadnia swoje ogólnikowe zeznania. Powiedział, że to była zwyczajna interwencja. Nie pamiętał nawet tego, że - według swoich wcześniejszych zeznań - miał zostać poturbowany uderzeniami drewnianą pałką i prętem, w wyniku czego ostatecznie usunięto mu dysk z kręgosłupa. To było 18 lat temu, nie kojarzę tych faktów - mówił świadek, który jednak w czasie zeznań w 1998 r. podawał wiele szczegółów. (ajg)