Proamerykańscy Arabowie zwycięzcami
Przywódcy arabscy, którzy odważyli się rzucić wyzwanie wrogo nastawionej opinii publicznej i okazać pomoc Stanom Zjednoczonym w wojnie w Iraku, mogą stać się wielkimi zwycięzcami na powojennym Bliskim Wschodzie, pod warunkiem, że w Bagdadzie wyłoni się stabilny rząd - napisał z Kairu korespondent Reutera.
16.04.2003 | aktual.: 16.04.2003 13:57
Kraje takie, jak Jordania, małe państwa Zatoki Perskiej oraz Egipt, które dyskretnie lub jawnie sprzyjały kampanii aliantów przeciwko Saddamowi Husajnowi, mogą spodziewać się teraz politycznych i finansowych dywidend, korzyści handlowych oraz udziału w odbudowie Iraku.
Jeśli jednak powojenne wysiłki na rzecz ustabilizowania Iraku zawiodą i doprowadzą do długotrwałej okupacji wojskowej kraju bądź do konfliktów społecznych, wówczas przywódcy ci mogą stanąć wobec nowych zagrożeń w radykalizującym się regionie.
Na razie jednak wielkim przegranym wydaje się Syria. Poddawana gwałtownym amerykańskim presjom z powodu domniemanej pomocy dla Bagdadu, udzielania schronienia zbiegłym irackim dostojnikom, podejrzeń o posiadanie broni chemicznej i wspieranie antyizraelskich bojowników, musi liczyć się także z poważnymi stratami ekonomicznymi po zamknięciu kurka z tanią iracką ropą oraz handlu przez granicę.
Finansowo nie zyska także, przynajmniej w najbliższej perspektywie, niearabska Turcja, której parlament nie wyraził zgody na wejście wojsk amerykańskich do północnego Iraku z terytorium tureckiego, zaprzepaszczając tym samym szanse na dużą pomoc USA.
Ankara musi dziś obserwować kurdyjskie zdobycze w północnym Iraku, wyrzekając się, pod presją Waszyngtonu, interwencji militarnej. Z drugiej strony jednak turecki port Iskenderun może odegrać kluczową rolę w powojennej odbudowie regionu.
Oszałamiające zwycięstwo Ameryki, odniesione po zaledwie trzech tygodniach wojny, może być politycznie niewygodne dla monarchii absolutnej w Arabii Saudyjskiej. Nie zmienia tego faktu opinia dyplomatów zachodnich, iż Rijad w dużo większym stopniu wspierał kampanię wojenną niż przyznawał się do tego publicznie.
Rządząca krajem dynastia Saudów musi bowiem liczyć się dziś z naciskami Waszyngtonu, jak też presjami wewnętrznymi na rzecz liberalizacji politycznej oraz modernizacji systemu islamskiego szkolnictwa, który, według Amerykanów, wychował sprawców zamachów na Stany Zjednoczone 11 września 2001 r.
W oczach każdego arabskiego komentatora największym zwycięzcą w amerykańskiej strategii, zmierzającej do zmiany układu sił na Bliskim Wschodzie, jest Izrael. Bez kiwnięcia palcem może patrzeć dziś na klęskę jednego starego wroga arabskiego, podczas gdy drugi zaciekły przeciwnik, Syria, jest obiektem silnych nacisków ze strony USA.
Możliwe jednak, że premier Ariel Szaron nie będzie długo cieszył się nową sytuacją. Byłoby dobrze, gdyby prezydent George W.Bush szybko spełnił obietnicę kontynuowania izraelsko-palestyńskiego procesu pokojowego i skłonił Izrael do ustępstw w kwestii osiedli żydowskich.
Wielu bliskowschodnich analityków sceptycznie zapatruje się jednak na możliwość, że prezydent postąpi podobnie jak jego ojciec po wojnie w Zatoce w 1991 r. i powściągnie ambicje Izraela. Bush junior potrzebuje bowiem głosów żydowskich oraz proizraelskiej chrześcijańskiej prawicy do wygrania przyszłorocznych wyborów.
Dla islamskiego, ale niearabskiego Iranu, wojna była połowicznym dobrodziejstwem. Teheran przyglądał się z cichą satysfakcją, jak jego stary amerykański wróg niszczy irackiego władcę, który w 1980 r. najechał na Iran, rozpętując krwawą, ośmioletnią wojnę.
Iran ma szanse zwiększyć swe wpływy w efekcie spodziewanego wzrostu siły politycznej pobratymczej szyickiej większości w Iraku. Równocześnie jednak Teheran ma dziś z dwóch stron - w Iraku i Afganistanie - wojska amerykańskie. Może też spodziewać się silniejszych nacisków ze strony upojonej zwycięstwem administracji Busha w kwestii irańskiego programu nuklearnego, który, według Waszyngtonu, ma na celu wyprodukowanie bomby.
Zdaniem wyższego rangą zachodniego dyplomaty, "Irańczycy, inaczej niż Syria, zręcznie rozegrali wojnę i umocnili swą pozycję". W ubiegłym tygodniu były prezydent Iranu Haszemi Rafsandżani zaproponował rozpisanie referendum w kwestii wznowienia stosunków z USA, zerwanych wskutek zajęcia amerykańskiej ambasady w Teheranie po rewolucji 1979 r.
W arabskich kołach dyplomatycznych w Kairze krąży ostatnio dowcip, że Iran i Stany Zjednoczone są dziś sąsiadami, a Teheran rozważa możliwość uznania Waszyngtonu.
Mimo nastrojów wściekłości i upokorzenia, jakie wywołała wśród Arabów zachodnia inwazja na arabski i muzułmański kraj, a także niezdolność arabskich rządów do zapobieżenia katastrofie, eksperci są zdania, że żadnemu bliskowschodniemu przywódcy nie zagraża dziś poważne niebezpieczeństwo ze strony arabskiej ulicy.
Jordański król Abdullah pod silną presją wewnętrzną publicznie zdystansował się od wojny, umożliwiając jednocześnie siłom specjalnym USA ważny strategicznie dostęp do zachodniego Iraku z terytorium Jordanii. W nagrodę Jordania, pozbawiona dostaw z Iraku, otrzymała ropę z Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu. Jordańskie firmy i porty liczą też na korzyści z udziału w odbudowie Iraku.
Kuwejt, który otwarcie manifestował radość z obalenia Saddama, spodziewa się reparacji wojennych za iracką inwazję z 1991 r. Rekordowe notowania wykazuje kuwejcka giełda, gdzie inwestorzy spodziewają się boomu powojennej odbudowy, na którym mogą skorzystać także sojusznicy z Zatoki - Bahrajn, Katar, Oman i Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Dla kontrastu, przywódca, który z racji sprzeciwu wobec wojny był najbliższy nastrojom arabskiej opinii publicznej - prezydent Syrii Baszar Asad, ma dziś najbardziej niepewną sytuację polityczną i ekonomiczną.
Mimo że, jak twierdzą bliskowschodni eksperci, "arabska ulica nie istnieje", wojna poszerzyła przepaść między przywódcami arabskimi i ludem. W tej sytuacji wielu analityków spodziewa się przyłączenia odłamów radykalnej młodzieży do bojowych grup islamskich i w efekcie nowej fali antyzachodniej przemocy.
Dlatego urodzony w Arabii Saudyjskiej terrorysta Osama bin Laden również może znaleźć się wśród zwycięzców ostatniego konfliktu, zwłaszcza jeśli okres powojenny okaże się zagmatwany.
W ślad za prezydentem Egiptu Hosnim Mubarakiem, który w kulminacyjnym momencie wojny wyrażał obawy, że może ona zrodzić "100 nowych bin Ladenów", również broniący egipskich bojowników islamski adwokat Montasser al-Zajat powiedział niedawno Reuterowi: "Mam nadzieję, że zobaczymy wkrótce 100 nowych bin Ladenów, gdyż polityka amerykańska wysadzi w powietrze cały region".
Większość bliskowschodnich analityków, choć dostrzega zwiększone ryzyko terroryzmu, przewiduje jednak bardziej łagodny scenariusz. "Świat arabski zdaje sobie sprawę, że większość tutejszych instytucji politycznych przeżywa jakąś formę historycznego kryzysu i musi zostać zmieniona" - twierdzi egipski komentator Salama Ahmed Salama. Inni dodają jednak, że mimo spodziewanych powojennych haseł o "reformie" i "demokracji", zmiany będą raczej "minimalne". (aka)