ŚwiatPrezydent, który ukradł 5 mld dolarów

Prezydent, który ukradł 5 mld dolarów

Był jednym z panów świata. Szybował po niebie wyżej niż Ikar i długo unikał upadku. Choć swoją ojczyznę doprowadził do ruiny i był winny śmierci tysięcy ludzi, to wszyscy zabiegali o jego względy. W pas kłaniali mu się amerykańscy prezydenci oraz francuscy dygnitarze, a władcy Kremla pragnęli jego przyjaźni - Mobutu Sese Seko, "Leopard Zairu".

Prezydent, który ukradł 5 mld dolarów
Źródło zdjęć: © AFP | Walter Dhladhla

02.08.2010 | aktual.: 12.07.2011 13:45

Jednak gdy w 1997 roku chory na raka prostaty dyktator umierał na wygnaniu w Maroku, niewielu szczerze go opłakiwało. Jego rodacy cieszyli się, że nadszedł kres rządów, które wepchnęły kraj w przepaść. Zachodnie stolice odetchnęły z ulgą, bo historia zasypywała właśnie ich najbardziej kompromitującego sojusznika.

Mobutu Sese Seko rządził krajem w centrum Afryki przez 32 lata. Był ostatnim z zimnowojennych tyranów, prawdziwym symbolem swojej epoki.

Zobacz cały Poczet Zbrodniarzy!

Zły ląd

Dziwna i niebezpieczna to kraina. Na każdego, kto zapragnie nią władać, rzuca urok. Klątwa ta sprawi, że nawet najrozsądniejszy, najbardziej opanowany człowiek zapłonie nieposkromioną żądzą bogactw, które skrywa Kongo. Są tam wieczne diamenty, czarna ropa i biała kość słoniowa, są niepoliczalne ilości cennych metali i minerałów. Opętani chciwością byli i tradycyjni monarchowie starożytnego Królestwa Konga, i "cywilizowany” Leopold II z Belgii, który zagarnął tę ziemię, by kosztem blisko 10 milionów istnień wyrwać z niej wszystko, łącznie z duszą.

Początkowo wydawało się, że urodzony w 1930 roku Joseph Desire Mobutu będzie w stanie oprzeć się temu zgubnemu zewowi. Po władzę w Kongu sięgnął po raz pierwszy niedługo po ogłoszeniu niepodległości, we wrześniu 1960 roku, gdy jako szef sztabu armii obalił w bezkrwawym zamachu stanu premiera Patrice’a Lumumbę. Nie skorzystał jednak z możliwości ogłoszenia się głową państwa i szybko zwrócił urzędy cywilom. Mimo to jego ojczyzna pozostała areną gladiatorskiej wręcz walki między Belgami, CIA i KGB, które starały się umocnić swoje wpływy na tym bardzo ważnym strategicznie skrawku globu.

Pięć lat później Mobutu dokonał kolejnego przewrotu, ale tym razem - tłumacząc się chęcią wyciągnięcia kraju z odmętów wojny domowej i korupcji urzędników - zatrzymał kontrolę w swoich silnych rękach. Potem nastąpiła seria publicznych egzekucji na skompromitowanych politykach, kilka udanych operacji wojskowych przeciwko rozmaitym partyzantkom i sytuacja w Kongu naprawdę się ustabilizowała.

Joseph Desire, od początku podający się za zdecydowanego antykomunistę, zyskał wielką sympatię Waszyngtonu jeszcze w czasach, gdy był "tylko" dowódcą armii. Po objęciu władzy udało mu się poskromić inflację i przeprowadzić kilka mądrych reform, dzięki pomocy amerykańskich specjalistów. Zdawało się, że Kongo w końcu zacznie wykorzystywać swój potencjał ekonomiczny, tak bardzo roztrwoniony w latach bratobójczych walk.

W 1970 roku prezydent USA, Richard Nixon, mówił do Mobutu: Chociaż jesteś młody i pochodzisz z młodego narodu, są rzeczy, których możemy się od ciebie uczyć. Lider Konga tak bardzo się Amerykanom podobał, że wysyłali do centrum Afryki miliony dolarów pomocy finansowej. Nie przejmowali się faktem, że kongijski prezydent rządził dekretami i zezwalał na istnienie tylko jednej partii politycznej - swojej - do której zapisać musieli się wszyscy obywatele. Ani tym, że tortury stały się powszechną metodą przesłuchań i karania wrogów afrykańskiego przywódcy.

Rekomendacje z Białego Domu zachęciły amerykańskie firmy do inwestowania w Kongu, zwłaszcza w sektorze wydobywczym. Światowe ceny miedzi, głównego towaru eksportowego kraju, były bardzo wysokie, więc do państwowego skarbca zaczęły wpływać ogromne sumy.

I wtedy ta kraina, dziwna i niebezpieczna, powiodła kolejnego władcę na pokuszenie.

Czar działa

Mobutu, zachęcony deszczem dolarów i franków, zaplanował bardzo kosztowne inwestycje: tamy na wielkich rzekach, ogromne młyny, kopalnie, fabryki, drogi, linie elektryczne. Projekty te były warte łącznie około 2 miliardów dolarów.

Prezydent pragnął zmienić Kongo nie tylko pod względem gospodarczym, lecz także duchowym - bardzo duży nacisk kład na afrykanizację kraju. Na każdym kroku podkreślał dumę ze swojego afrykańskiego pochodzenia i - często pod groźbą kary - oczekiwał tego od swoich obywateli. Nazwę państwa zmieniono na Zair, jak w starożytności określano rzekę Kongo. Belgijskie nazwy miast i regionów zastąpiono nowymi, lokalnymi: stolica Leopoldville stała się Kinszasą, a prowincja Katanga - Szabą. Mieszkańcy musieli zmienić chrześcijańskie imiona na afrykańskie, a obowiązkowym strojem stały się tradycyjne tuniki.

Władca również przybrał inne imię. Nie był już Josephem Desire, lecz Mobutu Sese Seko Kuku Ngbendu wa za Banga. W jego własnym tłumaczeniu z języka Ngbendu oznaczało to: "potężny wojownik, kroczący od triumfu do triumfu, pozostawiający za sobą zgliszcza". Przekład w języku Tshiluba jest nie mniej interesujący: "kogut, który nie odpuści żadnej kurze". Mobutu miał, naturalnie, liczne potomstwo.

Afrykanizacja to tylko część ideologii, która wkrótce stała się znana jako mobutyzm. Jej drugą stroną był wszechobecny kult jednostki. Postać odzianego w skórę leoparda dyktatora pojawiała się wszędzie: w telewizji (chociaż tylko nieliczni Kongijczycy posiadali odbiorniki, podobnie jak dziś) na ulicznych plakatach, obrazach w szkołach lub małych odznakach przyczepianych do marynarek przez co bardziej gorliwych lub ostrożnych urzędników. Mobutu wychwalano w pieśniach i poezji, z niesamowitą pieczołowitością przedstawiano na malowidłach. Miejsca związane z jego życiem oznaczano jako punkty, organizowanych przez "górę", obowiązkowych pielgrzymek.

Ojciec Narodu, Wybawiciel Ludu, Najwyższy Dowódca, Wielki Strateg - to tylko niektóre z tytułów przyjętych przez satrapę. Często określał siebie jako jedynego gwaranta stabilności kraju. Bez niego, jak mawiał, Kongo może tylko i wyłącznie pogrążyć się w chaosie. Mobutu albo śmierć.

Mus to mus

Euforia związana z ekonomiczną stabilizacją nie trwała długo. Mobutu po kilku latach okazał się człowiekiem chciwym i do cna skorumpowanym. Kasę państwową traktował jak swoją prywatną skarbonkę, podobnie bank narodowy. Gdy chciał zarobić, po prostu wysyłał za granicę samolot pełen złota lub miedzi. Za rządowe pieniądze kupował luksusowe rezydencje w Europie i Afryce. Sto milionów dolarów przeznaczył na wybudowanie w swojej rodzinnej wiosce Gbadolite pałacu, przed którym postawiono lotnisko mogące przyjąć nawet wynajmowane przez niego concorde’y. W latach 80. jego prywatny majątek wyceniano na 5 miliardów dolarów, co czyniło go jednym z najbogatszych ludzi świata. Wierność zapewniał sobie pieniędzmi i przemocą, także seksualną. Ministrów zmieniał regularnie, tak, aby przypadkiem nie stali się zbyt wpływowi. Jak pisał amerykański dziennikarz, Blaine Harden: "Oprócz Mobutu i jego rodziny, jest tu tylko 80 ważnych osób. W jednej chwili dwudziestu jest ministrami, dwudziestu uchodźcami, dwudziestu siedzi w
więzieniu, dwudziestu to ambasadorzy. Co trzy miesiące muzyka przestaje grać i Mobutu tasuje grupy". Innym razem jeden z ministrów spowiadał się reporterowi "Time’a": "Używa seksu jako narzędzia do zdominowania mężczyzn wokół siebie. Ty dostajesz pieniądze lub mercedesa, on zabiera twoją żonę i musisz pracować dla niego". Taka taktyka sprawiała, że dyktator miał cały czas wokół siebie ludzi niepewnych swojej przyszłości, więc chcących mu się za wszelką cenę przypodobać.

A schlebiać Wielkiemu Strategowi było warto. Jego rodzina i wybrańcy mogli liczyć, że wrota kongijskiego skarbca staną otworem również przed nimi. Władca obdarowywał swych krewnych i najwierniejszych współpracowników przedsiębiorstwami i fabrykami. W 1973 roku, gdy tych zaczęło brakować, Mobutu rozpoczął nacjonalizację (bez rekompensat) tysięcy zagranicznych firm. Wskutek tego wielu inwestorów uciekło z kraju i nigdy nie wróciło. Co gorsza, w połowie lat 70. ceny miedzi spadły i nagle państwowe przychody zostały dramatycznie ograniczone. Zair wchodził w kryzys ekonomiczny, z którego nie podniósł się właściwie do dzisiaj. Prace budowlane stanęły w miejscach, pieniądze nie trafiały już do wojska, szkół czy urzędów.

Zachód przymykał oczy na korupcję, łamanie praw człowieka a nawet nieszczęsną nacjonalizuję. USA czy Francja miały ku temu solidne powody: Zair, ogromne, bogate państwo położone w centrum Afryki było niewątpliwie jednym z najważniejszych punktów strategicznych na świecie. Gdyby państwo to dostało się pod wpływy Moskwy, Związek Radziecki zyskałby ogromny atut w zimnej wojnie.

Dodatkowo, Zair, graniczący z dziewięcioma państwami, był doskonałym punktem do kontrolowania sytuacji w całej Afryce Środkowej. Mobutu, we współpracy z CIA, udzielał schronienia i pomocy prozachodnim bojówkom walczącym z komunistami w Angoli, innym bogatym w surowce naturalne kraju.

Niechęć do komunistów i gotowość do współpracy czyniły z Kongijczyka partnera, któremu wiele można, a właściwie trzeba, było wybaczyć. USA do roku 90. przekazało Zairowi około 1,5 miliarda dolarów pomocy finansowej.

Drabinka

Wszystko, co działo się w wyższych sferach - rozkradanie majątku państwowego, strategiczne i geopolityczne kalkulacje - miało ogromny wpływ na życie zwykłych mieszkańców.

Kongo jest krajem rozległym, podzielonym przez setki większych i mniejszych rzek, gór i lasów. Wiele obszarów w takim państwie, nawet przy dobrej infrastrukturze i sprawnej administracji, byłoby trudne do kontrolowania. W licznych miejscach realną władzę sprawowali gangsterzy, którzy, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty do skarbca-konta Mobutu, mogli robić ze swoimi terenami i ich mieszkańcami, co chcieli.

Przetrwanie w Zairze lat 80. stało się prawdziwą sztuką. Kryzys zupełnie rozsadził system płac, a przykład bezkarności rządzących zachęcał wszystkich do kombinatorstwa. Skoro prezydent i ministrowie okradają cały naród, ponad 30 milionów ludzi, to chyba nie ma nic złego w obrabowaniu jedynie kilku osób, prawda? - kalkulowało wielu. Słabo opłacani oficerowie zatrzymywali żołd podwładnych żołnierzy, a na czarnym rynku sprzedawali wojskowe konserwy. Szeregowcy, aby przeżyć, korzystali z własnych atutów - broni oraz ciężkich butów - i okradali chłopów. Dyrektorzy szkół chowali w kieszeniach pensje nauczycieli, więc ci żądali łapówek od uczniów. Ordynatorzy kantowali lekarzy, a oni nie pozostawiali wyboru pacjentom: płaćcie lub płaczcie.

Kraść, kraść, kraść. Wystarczyło mieć chociaż minimalną przewagę nad innym człowiekiem, a już można było wyciągnąć od niego jakiś grosz, wyłudzić posiłek, zabrać ubranie; słowem - przetrwać. Jedynie ci nieszczęśnicy z samego dołu łańcucha pokarmowego - chłopi, uczniowie, pacjenci - nie mogli brać w tym procesie udziału. Niżej od nich nie było już nikogo. Kraść między sobą? Też nie bardzo, bo przecież i tak już im wszystko zabrano. Pozostaje więc chyba tylko zakopać trochę bananów - te łatwo znaleźć - poczekać aż sfermentują i napić się owocowego samogonu. Skrajna bieda i alkohol najgorszego sortu, brudny, wykopany z ziemi, to w Afryce, nie tylko zresztą, części towarzysze.

Koniec przedstawienia

Przez całe lata 80. Zair pikował prosto w kierunku tragedii. Ministrowie, ciągle wymieniani, skupiali się na politycznym ocaleniu i gromadzeniu bogactw. Nie poświęcali zbyt wiele czasu sprawom gospodarczym. Sposobem walki z inflacją było dodrukowywanie coraz bardziej bezwartościowych pieniędzy. Kiełkującą opozycję służby Mobutu wyrywały z korzeniami i wtrącały do lochów. Zazwyczaj chwilę później dawni buntownicy zostawali nowymi ministrami, dostawali mercedesa i zapominali o rewolucyjnych pomysłach. W tym czasie kolejni amerykańscy liderzy spotykali się i wychwalali pod niebiosa chciwego dyktatora. W 1982 roku George Bush senior, wtedy wiceprezydent USA, podczas wizyty w Kinszasie obejmował Mobutu i zachwycał się: "Doceniam dynamizm tak charakterystyczny dla Zairu i jego mieszkańców. Szanuję twoje oddanie uczciwości i rozsądkowi. Podziwiam, panie prezydencie, twoją osobistą odwagę i kierowanie Afryką". Skorumpowanie zairskiego reżimu było już wtedy faktem doskonale znanym. Pisali o nim wielokrotnie w swoich
raportach specjaliści Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, którzy wcześniej próbowali pomóc ratować walącą się gospodarkę.

Upadek Muru Berlińskiego i koniec zimnej wojny przyniosły do zatęchłego kraju świeże powietrze. Zachód nie potrzebował już bastionu antykomunizmu w sercu Czarnego Lądu, więc znacznie chłodniej podchodził do kompromitującego sojusznika. Zagraniczni sponsorzy wymogli na dyktatorze pewne demokratyczne reformy, m.in. wprowadzenie systemu wielopartyjnego i delikatne ograniczenie władzy prezydenckiej. Mobutu nie czuł się jednak dobrze w nowym środowisku, więc szybko zmiany cofnął. Na uniwersytecie w Lubumbaszi zaprotestowali studenci, a oddziały rządowe zabiły kilkuset z nich. W odpowiedzi Belgowie wycofali swoją pomoc finansową, Amerykanie ją zmniejszyli, a w miastach wybuchły krwawe zamieszki.

Satrapa, który przekroczył sześćdziesiątkę, w obliczu chaosu zapragnął spokoju. Wraz z rodziną przeniósł się do pałacu w Gbadolite. Całe dnie spędzał w ogrodach i na polach wokół rezydencji, uprawiał rolę i hodował kwiaty. Bardzo rzadko wizytował stolicę kraju, która w tym momencie rządzona była przez zbrojne bandy. Ministrowie i zagraniczni ambasadorzy każdorazowo musieli docierać do jego raju na prywatne audiencje. Państwem właściwie nikt już nie władał.

Wielka pomyłka

W 1994 roku Mobutu popełnił największy błąd. Gdy sąsiednią malutką Rwandę ogarnął ludobójczy szał, dyktator poparł egzekutorów Hutu. Ci jednak przegrali i, uciekając, milionami osiedlili się na wschodnie Zairu. Stamtąd, przy pełnej aprobacie "Leoparda", kontynuowali swoje ataki na ludność Tutsi, zarówno rwandyjską, jak i kongijską. Nie podobało się to nowemu prezydentowi Rwandy Paulowi Kagame. Po niecałych trzech latach zorganizował on, wespół z liderem Ugandy, Yoweri Musevenim, ofensywę przeciwko Zairowi. W ciągu siedmiu miesięcy rozgromili oni niezdyscyplinowaną armię Konga i przekazali władzę w kraju Laurentowi Kabili, odwiecznemu wrogowi Mobutu. Nie pomogło nawet trzystu przesłanych przez Francję - ostatniego sojusznika dyktatora - psychopatycznych najemników z Serbii, weteranów rzezi w Bośni. W trakcie walk poległo według różnych szacunków do 200 tysięcy ludzi.

Rozpoczęła się wielka ucieczka starego reżimu. Dziennikarka Michela Wrong opisywała, że rebelianci, po przejęciu rządowych budynków, nie mogli korzystać z toalet. Te były zatkane tysiącami dokumentów, rachunków i nielegalnych kontraktów, ponieważ uchodzący urzędnicy starali się spuścić z wodą dowody swoich finansowych malwersacji.

Mobutu został opuszczony nawet przez swą ukochaną, złożoną głównie z jego współplemieńców Ngbandi, elitarną Specjalną Dywizję Prezydencką (DSP). W maju 1997 roku salwował się ucieczką do Togo na pokładzie samolotu podstawionego przez swoich dawnych sojuszników - partyzantów z Angoli. Cztery miesiące później zmarł w szpitalu w Maroku, gdzie dobił go rak prostaty.

Najsmutniejsze w tej historii jest to, że po upadku Mobutu Zair, przemianowany na Demokratyczną Republikę Konga, pogrążył się w wojnie, w wyniku której zginęło ponad pięć milionów ludzi. W wielu regionach kraju konflikt trwa nadal, a kongijskie bogactwa rozkradane są z każdej strony. Jaki z tego wniosek? Czyżby skorumpowany lider nie był wcale tak wielką tragedią? Na pewno nie - wszak to jego rządy zamieniły to potencjalnie bardzo zamożne państwo w ruinę i cmentarz. Morał jest inny - Kongo, to łudzące bogactwami Kongo, ciągle rzuca swe klątwy, niszcząc każdego, kto zapragnie je posiąść.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również bloog autora: Blizny świata!

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)