ŚwiatPrecz z naszego świata!

Precz z naszego świata!

Amerykanie i Europejczycy bronią się przed imigracją. Pierwsi zapomnieli, kto zbudował ich potęgę, drudzy – że przez wieki to z Europy rozlewała się fala migracji.

Precz z naszego świata!
Źródło zdjęć: © AP

21.07.2008 | aktual.: 21.07.2008 13:23

Z jednej strony imigrant jest pożądany, bo wypełnia luki w rynku pracy i łata niedobory populacji. Z drugiej, coraz częściej wywołuje gniew tubylców, którzy uznają, że mają gorzej niż on. I boleśnie poznaje gorycz ksenofobii.

Dwa miesiące temu w RPA z rąk miejscowej biedoty zginęło ponad 60 przedstawicieli biedoty przyjezdnej. W USA na granicy z Meksykiem wyrastają zasieki jak na Półwyspie Koreańskim. W Europie szwajcarska prawica ruszyła z jawnie antyimigrancką kampanią polityczną, a Unia Europejska debatuje nad tym, jak skutecznie wyeliminować nielegalnych. Przykład RPA jest oczywiście ekstremalny, ale w działaniach Ameryki i Europy widać swoiste rozdwojenie, by nie powiedzieć: obłudę. Jedni i drudzy zdają sobie doskonale sprawę z tego, że skutkiem całkowitej blokady imigracji byłaby zapaść w wielu sektorach gospodarki. A jednak wysyłają przybyszom z dalekich stron jasny sygnał: „Tu dobre czasy się dla was skończyły”.

(Część pierwsza: Za wszelką cenę do nieba)

Oscara Hernándeza poznałem w ekskluzywnej restauracji w Nowym Jorku. Miał na sobie beżową koszulę, brązowy krawat i czarne spodnie. Tak jak ja. Obaj byliśmy nielegalni. Tak jak co najmniej 20 innych gości zatrudnionych w tej knajpie. Podobnie jak 15 milionów osób w Stanach Zjednoczonych, 12 milionów w Unii Europejskiej, pięć milionów w Republice Południowej Afryki albo 400 tysięcy w niespełna półtoramilionowym Gabonie. Każdy z nich ma swoją historię. Oscar też. Urodziłem się we wsi Tepepzingo w meksykańskiej prowincji Puebla. Żyje tam 20 rodzin. Kiedy dorastałem, nie było jeszcze drogi i do miasta jeździło się na osłach, przez góry. Mieliśmy kury, krowy i pole. Dom zbudowany był z glinianych cegieł i nie miał drzwi. W wiosce był jeden telefon, u sołtysa, i jeden czarno-biały telewizor, który mój wujek przywiózł z Los Angeles. Wszystkie dzieciaki zbiegały się do niego co tydzień na Pokemony. Co tydzień na placu w środku wsi sołtys stawał z megafonem i czytał ogłoszenia. Na przykład, że będzie przejeżdżał
handlowiec z Mexico City i warto u niego kupić nóż. Pewnego dnia, w 2000 roku, sołtys przedstawił swojego przyjaciela i powiedział, że można mu zaufać. Ten wziął megafon i mówi, że za tysiąc dolarów każdy mieszkaniec wioski może znaleźć się w Nowym Jorku. Tysiąc dolarów trzeba oddać w ciągu roku, jak już się zaoszczędzi. Miałem wtedy 14 lat. Mama powiedziała, że mam jechać. Pojechałem z trzecim rzutem.

Statystyki mówią, że ponad milion ludzi rocznie chce nielegalnie dostać się z Meksyku do USA. W rekordowym okresie między październikiem 2003 a majem 2004 roku na próbie sforsowania bram do raju przyłapano tam prawie 700 tysięcy osób. Większość z nich to Meksykanie, ale wiele tysięcy to przybysze ze wszystkich zakątków Ameryki Południowej, którzy często mają za sobą wielotygodniową odyseję wzdłuż całego kontynentu. Straż graniczna USA nazywa ich wspólnym mianem OTM (Other than Mexican, czyli Imigrant spoza Meksyku).

Ale Stany Zjednoczone już straciły prowadzenie na liście obszarów najchętniej nawiedzanych przez imigrantów. Wyprzedziła je Unia Europejska. Nielegalny przerzut ludzi odbywa się głównie między północnym wybrzeżem Afryki a Hiszpanią.

W Afryce oprócz RPA ziemią obiecaną stał się Gabon, który dzięki francuskim inwestycjom w wydobycie nieruszanych do niedawna złóż ropy ma dziś największy PKB na głowę mieszkańca na kontynencie. Minister spraw zagranicznych Andre Mba Obame mówi o „dziesiątkach tysięcy” ludzi, którzy próbują dobić do brzegów Gabonu na pokładach małych drewnianych łódek wyruszających w karkołomne rejsy z plaż położonej 500 kilometrów na północ Nigerii.

(Część druga: Nie każdy mile widziany)

Przyjechało kilka samochodów i zabrali 15 osób z mojej wsi do miasta. Tam, w jakimś domu modliliśmy się przed kapliczką Marii Dziewicy o powodzenie wyprawy. Potem pojechaliśmy na lotnisko i polecieliśmy na północ. Tego samego dnia wieczorem wywieźli nas na pustynię i nad ranem zaczęliśmy iść. Szliśmy całą dobę, prawie bez przerw. Kazali dużo pić i uważać na węże. Bałem się. Nikt się do nikogo nie odzywał. W środku nocy powiedzieli nam, że jesteśmy na granicy i że trzeba biec. Biegliśmy w absolutnej ciszy przez godzinę. Potem był krótki nocleg, już w Ameryce. W południe dotarliśmy do drogi i załadowali nas do trzech samochodów – jeden na drugim, na leżąco, żeby nie było nas widać. Jechaliśmy dziesięć godzin do Phoenix, bez przystanku. Kolega pode mną się zsikał, a ktoś inny zwymiotował. Myślałem że stracę nogę tak była wygięta i zdrętwiała. Ale mówili, że mamy siedzieć cicho i wytrzymać.

W 20-milionowym Nowym Jorku jest ponad 700 tysięcy nielegalnych. Przyjechali z Ameryki Łacińskiej, z Afryki, Azji, Europy Wschodniej, ale też z Włoch, Francji czy Kanady. Byłem jednym z nich przez prawie trzy lata i wiem, że gdyby ich wszystkich wyłapać i deportować, miasto zatrzymałoby się jak nienakręcony zegarek. Stanęłyby knajpy, budowy, narożne sklepiki, pralnie, szwalnie, taksówki i windy w hotelach. Władze to wiedzą, dlatego przesadnie nie utrudniają nielegalnym życia. Naloty na miejsca pracy zdarzają się od wielkiego święta, kwitnie handel fałszywymi dokumentami, nielegalni posyłają dzieci do publicznych szkół, otwierają konta w bankach, znam takich, którzy zaciągnęli kredyty mieszkaniowe.

Ustawa, która przeszła przez Kongres w 2007 roku, przewiduje „otwarcie drogi do legalizacji” dla większości z kilkunastu milionów nielegalnych. Za ustawą głosowali obaj kandydaci na prezydenta w listopadowych wyborach – Republikanin John McCain (współautor projektu) i Demokrata Barack Obama. Z drugiej strony rozwiązania prawne mają znacznie ograniczyć możliwość nielegalnego wjazdu do kraju w przyszłości. Na południowej granicy przybywa funkcjonariuszy straży granicznej, Senat zatwierdził środki na dalszą rozbudowę granicznego muru, który docelowo ma mieć 1125 kilometrów długości.

Podobne rozwiązania chce wprowadzać UE. W czerwcu Parlament Europejski przyjął dyrektywę w sprawie wspólnych zasad wydalania nielegalnych imigrantów kładącą podstawy pod przyszłą Wspólną Politykę Imigracyjną. Niektóre jej postanowienia, w szczególności zapis o dopuszczalnym 18-miesięcznym przetrzymywaniu imigrantów w specjalnych obozach, wywołały protesty organizacji humanitarnych. Kontrowersje wzbudzają też pomysłyFrancuzów, którym zależy na tym, aby do UE wpuszczani byli tylko imigranci w pewnym wieku, z wybranych krajów i o preferowanym wykształceniu. Kris Pollet z Amnesty International uważa, że to szkodliwy pomysł. – Nie może być tak, że łatając dziury w swoich rynkach pracy, kraje UE zaczną wysysać najbardziej wartościowych pracowników z państw rozwijających się – mówi „Przekrojowi”. – To jawna dyskryminacja, która na dłuższą metę pogłębi przepaść między bogatą a biedną częścią planety i będzie dalej stymulować zjawisko nielegalnej migracji.

(Część trzecia: Ani płot, ani dyrektywa)

Wytrzymałem. W Phoenix czekały na nas hot dogi, coca-cola i czyste ubrania. Pierwszy raz w życiu wziąłem prysznic. Potem wsadzili nas w pociąg i półtorej doby później byłem w Nowym Jorku. Wysiadłem na Grand Central, zobaczyłem te wieżowce, wszędzie tysiące aut, ludzi i kolorów, i zakochałem się od pierwszego wejrzenia. W Nowym Jorku jest wszystko. Poza rodziną.

Oscar przeszedł szczęśliwie przez pustynię Sonoran w Arizonie. Nie każdemu się udaje. W „The New York Times-” czytam o przypadku 29-letniej Felicitas Martinez. Gdy wyczerpana marszem opadła ciężko na piach, przewodnik przemycanej grupy próbował ratować ją red bullem i tabletkami kofeiny. Jej kuzyn opowiadał reporterowi dziennika, że umarła „z otwartymi oczyma zwróconymi wprost ku słońcu”.

W roku 2005 podczas próby nielegalnego przekroczenia południowej granicy śmierć poniosły 472 osoby. To dwa razy więcej niż w 1995 roku. Liczba ofiar zwiększa się, bo zbudowane już płoty, mury i zasieki uszczelniają granicę w rejonach miejskich, co zmusza przemytników do prowadzenia grup coraz szerszymi łukami przez pustynie.

Mieszkaniec Gabonu, który na początku lipca znalazł 37 rozrzuconych po plaży ciał, tak opowiedział o tym reporterowi AFP (Francuskiej Agencji Prasowej): „Biegam tędy codziennie od ośmiu lat, ale pierwszy raz widzę aż tyle trupów”. Kruche, płaskodenne łódki pełne imigrantów rozbijają się u wybrzeży Gabonu regularnie. Oprócz ciał morze wyrzuca też czarne worki z dobytkiem ludzi, którzy chcieli dotrzeć do lepszego świata. Policjant otwiera jeden z nich, a korespondent AFP wylicza w depeszy: „Para sandałów, dwie pary koszulek, czerwony krawat z gotowym węzłem, para spodni, szczoteczka do zębów, Biblia”. Na początku lipca 15 Somalijczyków umarło z pragnienia na pustyni w rejonie granicy libijsko-sudańskiej. Ich pochód podążał szlakiem, który przemierzają co roku tysiące osób. Według organizacji Fortress Europe w latach 1988–2008 w wodach wokół Hiszpanii i na piaskach Sahary zginęło ponad 12 tysięcy ludzi, którzy chcieli dotrzeć do Europy. Nowe pomysły polityków na pewno uczynią tę odyseję jeszcze trudniejszą.
Jednakże ludzi uciekających od biedy nie powstrzyma żadna dyrektywa. Na właśnie zakończonym szczycie G8 przywódcy najbogatszych państw świata po raz kolejny nakreślili plan walki ze światowym ubóstwem. Tymczasem według wyliczeń organizacji humanitarnych zrealizowano jedną siódmą wytycznych sprzed trzech lat. Zamiast wzmacniać graniczne zasieki, Europa i Ameryka powinny pilniej przyłożyć się do zasypywania przepaści między biedną i bogatą częścią ludzkości. Wtedy migracje przestaną być źródłem tak wielu nieszczęść.

Maciej Jarkowiec

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)