Prawdopodobnie będą kolejne zatrzymania ws. atrap bomb
Policja i prokuratura nie wykluczają
kolejnych zatrzymań w sprawie atrap bomb podłożonych w Warszawie
jesienią ubiegłego roku. W sobotę, w związku z prowadzonym
śledztwem, zatrzymano 33-letniego Romana W.; postawiono mu zarzut
usiłowania sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego.
06.11.2006 14:00
Mężczyzna nie przyznał się do winy, złożył jednak wyjaśnienia. Prokuratura zastosowała wobec niego dozór policyjny, zakaz opuszczania kraju i postanowiła odebrać mu paszport.
Prokuratura nie wnioskowała o areszt dla mężczyzny, gdyż nie odegrał on pierwszoplanowej roli w przestępstwie- wyjaśniał rzecznik warszawskiej prokuratury okręgowej Maciej Kujawski. Dodał, że również policja nie wnioskowała o areszt, a jedynie o dozór policyjny wobec zatrzymanego.
Funkcjonariusze podkreślają, że w sprawie nie wystarczy tylko wiedza operacyjna i że muszą zebrać odpowiedni materiał dowodowy, by zatrzymać wszystkich sprawców i udowodnić im winę. Nie chcą też ze względu na dobro postępowania ujawniać żadnych jego szczegółów.
Tymczasem poniedziałkowa "Gazeta Wyborcza" opublikowała rozmowę z zatrzymanym 33-latkiem. Powiedział on dziennikarzom, że nie podkładał atrap bomb, a o całej sprawie dowiedział się z telewizji. Podkreślił też, że okazano go właścicielowi kafejki internetowej, z której wysłano e-mail z pogróżkami, ale ten go nie rozpoznał. Przywieziono też jakiegoś człowieka z aresztu. Powiedział, że mnie zna. Że chwaliłem mu się, że chcę podłożyć atrapy - twierdził.
Powiedział również, że został zatrzymany już wcześniej, ok. 2 tygodni temu. Policjanci mówili, żebym się przyznał, że nie lubię Kaczyńskich. Odpowiadałem, że do polityki się nie mieszam. Myślałem, że mnie z kimś pomylili, bo mówili, że mam agencję towarzyską i że jeżdżę samochodem, a ja nie mam nawet prawa jazdy. I że należę do organizacji gejowskiej- dodał.
Romanowi W. przedstawiono zarzuty. Ten człowiek ma prawo się bronić i może przy tym kłamać- powiedział rzecznik komendanta stołecznego policji Mariusz Sokołowski, odnosząc się do wypowiedzi 33-latka.
Rankiem 20 października ubiegłego roku Warszawę obiegła wiadomość o 13 ładunkach wybuchowych podłożonych w jedenastu miejscach miasta. Ruch w znacznej części stolicy został na kilka godzin sparaliżowany. W wielu miejscach, m.in. na przystankach autobusowych na pl. Bankowym, w okolicy stadionu X-lecia, na rondzie de Gaulle'a, pojawili się policyjni pirotechnicy z psami, strażnicy miejscy, funkcjonariusze straży pożarnej. W mieście uruchomiono zarządzanie kryzysowe. Warszawiacy nie kryli zaniepokojenia. Po zbadaniu paczek okazało się, że są to atrapy bomb. Policja informowała o ich profesjonalnym przygotowaniu. Wszystkie były ponumerowane, zawierały mechanizmy bardzo podobne do tych, które stosuje się w prawdziwych ładunkach: druty, proszek, którego zapach miał zmylić psy tropiące, a który okazał się saletrą. Według policji i specjalistów MSWiA, stopień przygotowania akcji i jej skoordynowania odróżniał to wydarzenie od innych fałszywych alarmów i świadczył o tym, że mogły być groźne.
Ówczesny szef MSWiA Ryszard Kalisz zapowiedział, że sprawcy poniosą za swoje czyny odpowiedzialność karną i finansową. Sprawujący wówczas funkcję prezydenta Warszawy Lech Kaczyński wyznaczył nagrodę 100 tys. zł za wskazanie osób odpowiedzialnych za alarm.
Tego samego dnia do kilku redakcji trafił e-mail, w którym informowano o podłożeniu ładunków w stolicy. Policja ustaliła, że został on wysłany z kafejki internetowej w centrum handlowym Arkadia. Wszystkie media obiegły zdjęcia z kamer monitoringu, pokazujące mężczyznę korzystającego z komputera, z którego wysłano e-mail.
Elektroniczny list wskazywał, że jego autorzy są przeciwni polityce ówczesnego prezydenta Warszawy. Do fałszywego alarmu przyznały się dwie nieznane organizacje "GayPower" i "Brygady Silny Pedał". Przedstawiciele środowisk homoseksualnych, m.in. prezes Kampanii Przeciw Homofobii Robert BiedrońBiedroń, potępili te działania.
Mimo że policja miała zdjęcia z kamer, na których widać było mężczyznę podejrzewanego o wysłanie e-maila, i choć wkrótce po zdarzeniu opublikowano portret pamięciowy mężczyzny - sprawca alarmu z 20 października był nieuchwytny. Po jakimś czasie wywołało to spekulacje prasowe, że podłożenie atrap w mieście mogło mieć związek z przeprowadzoną kilka dni później drugą turą wyborów prezydenckich.
Prasa pisała, że w Sejmie krąży pogłoska, iż za podłożeniem paczek mogły stać służby specjalne, by zwiększyć szansę ówczesnego kandydata na prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Przeciwnicy tej argumentacji podkreślali, że nie wiadomo, kto miałby być politycznym beneficjentem tamtego zdarzenia, bo mogłoby ono być równie dobrze przygotowane po to, by pokazać, że ówczesny prezydent Warszawy i podległe mu służby nie panują nad sytuacją.
W marcu br. sprawą zajęła się sejmowa Komisja ds. Służb Specjalnych. Jej członkowie rozmawiali m.in. z ówczesnym szefem ABW Witoldem Marczukiem oraz zastępcą prokuratora generalnego Jerzym Engelkingiem.