Prawda na wakacjach
Aby mieć prawdziwe wakacje nie wystarczy samemu wyjechać gdzieś daleko. Nie wystarczy dać wolne telefonowi, skrzynce mailowej, telewizji i prasie. Aby mieć prawdziwe wakacje, na urlop muszą się udać zdrowy rozsądek, poczucie odpowiedzialności, oszczędne gospodarowanie... Ale wakacje trzeba też czasem zrobić prawdzie.
14.09.2005 | aktual.: 14.09.2005 12:25
Uśpieni długą zimą i ponurą wiosną marzymy o palmach, hawajskich kobietach lub marokańskich mężczyznach, baśniach 1001 nocy, karawanach płynących po bezbrzeżnej pustyni oświetlanej dziwnie przekręconym rogalikiem Księżyca. I dlatego, gdy niespodziewanie szef da nam pod koniec sierpnia dwa tygodnie urlopu, na złamanie karku pędzimy do tych wszystkich beduińskich targów, herbacianych ceremonii, hinduskich świętych mężów i seldżuckich wirujących derwiszów. Płacimy za tę Prawdę grube euro naszemu przewodnikowi i guzik nas obchodzi, że Beduini dotarli na targ starym renault, oryginalna herbata została wyprodukowana przez Liptona, święci mężowie swój pustelniczy żywot pędzą na co dzień w knajpie za rogiem, a wirujący derwisze poza sezonem tańcza w stambulskim balecie "Jezioro Łabędzie".
Oczywiście "prawdziwi" globtroterzy (należy używać takiego słowa, bo obrażają się oni, gdy nazwie się ich turystami) z pobłażaniem patrzą na ten masowy przemysł i nad zgromadzenie nomadów przedkładają turecką wersję warszawskiego Stadionu X-lecia, gdzie wprawdzie nic ciekawego nie ma, ale przynajmniej człowiek nie czuje się "chodzącym portfelem", tylko święcie wierzy w to, że dotknął właśnie "prawdziwego" życia tubylców.
Prawda jest jednak zdecydowanie bardziej skomplikowana. Otóż po tych "prawdziwych" (czytaj nieturystycznych) doświadczeniach w istambulskich spelunkach postanowiliśmy ruszyć nad morze. Wiadomo - morze w turystycznej Turcji jest okupowane przez blade lub różowe ciała turystów z północy, wszędzie tłok, hałas, tandeta i dwudziestopiętrowe hotele. Absolutnie nie wierzyliśmy w długie, puste plaże z turkusowym morzem, ocieniane przez zielone liście palm. Na takie cuda mogą nabrać się masowi turyści, a my - sorry - nas, globtroterów, to nie interesuje.
I tu - wpadka. Gdzieś w połowie drogi między Marmarisem i nigdzie, na kampingu, o którego nazwie milczą przewodniki, wylądowaliśmy na plaży z katalogu. Błękitne niebo, lazurowe morze, drobne kamyczki na plaży, hamaki między grubymi pniami palm, dookoła skały i... całkowicie pusto. W taką prawdę trudno jest uwierzyć. Myślę, że już za kilka miesięcy zdjęcia z tego raju będę traktował jako zdjęcia plakatów z biura podróży. Co za przyjemność z odpoczynku w miejscu, w które się nie wierzy?
Dlatego z wielką ulgą przyjąłem szybką ewakuację z tego niemożliwego kampingu. Moja ulga była jeszcze większa, gdy dotarliśmy do Kapadocji, a tam widok niezwykłych formacji skalnych i kutych w kamieniu kosciołów sprzed tysiąca kilkuset lat został łaskawie zrównoważony przez zdecydowanie mazowiecką przyrodę.
Otóż w dolinie Ihlara można prawie nie zauważyć głównej atrakcji turystycznej - skalnych pustelni kapadockich eremitow. Zasłaniają je wysokie topole. Nad krętą rzeczką (podobną choćby do Liwca w jego wczesnym biegu) rosną wierzby, zieleni się trawka. Tu przeleci sójka, tam zaśpiewa skowronek. W miejscu, gdzie drzewa się przerzedzają i rzeczka nieco rozlewa się, szukają żab bociany (niestety czarne, co w sumie w Polsce jest rzadkoscią, ale mniejsza o szczegóły). Jednym słowem można sobie wyobrazić, że właśnie tu przychodził latem ze swojego rodzinnego dworku w Żelazowej Woli kilkuletni Frycek Chopin, siadywał na tym kamieniu i słuchając ptasich treli układał w głowie swoje pierwsze mazurki. Zachwyceni tym widokiem święci mężowie schodzili z gór, stawali obok Frycka, kładli na jego głowie swoje kościste ręce umorusane ochrą (którą ozdabiali podziemne świątynie) i śpiewali po grecku hymny w trzecim modusie plagialnym.
Ten obraz - połączenie zupełnej swojskości z zupełną egzotyką - pozwala mi tu jakoś znieść tę niezwykłą Turcję. W czasach, w których przy pomocy najnowszych technologii i odpowiednich środków można wyprodukować dowolną prawdę i powielić w masowej skali dowolną oryginalność, trzeba uciekać się do dość skomplikowanych metod, by móc uwierzyć w to, co się widzi. I choć po powrocie do domu nie znajdę na pewno żadnego chopinowskiego poloneza skomponowanego na zurnę i ud, surrelistyczna kapadocko-mazowiecka dolina Ihlara jest moją prawdą. Zreszta prawda... "cóż to jest prawda" - jak zapytał już dwa tysiące lat temu pewien Piłat, który urodził się ledwo dwa rzuty tuniką stąd.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Kapadocja