Pracowita córka Frani
Gdyby nie pralka Frania, za pomocą której ojciec i syn wyżymali do niedawna brudne gacie, lubelscy rolnicy wpadliby w głęboką depresję. Teraz mają łuszczarkę i krainę bobem płynącą.
13.09.2007 | aktual.: 21.09.2007 14:48
Gdybym sam nie brał w tym udziału, pomyślałbym, że to jakiś kawał – mówi Eugeniusz Suski, dyrektor Wojewódzkiego Klubu Techniki i Racjonalizacji w Lublinie, człowiek z założenia poważny i odpowiedzialny. Podobnie jak naukowcy z Akademii Rolniczej w Lublinie, którzy zbudowaną ze starej Frani maszynę przebadali właśnie od A do Z. I wciąż nie mogą wyjść ze zdumienia, że można zrobić coś takiego w zasadzie z niczego.
Głównymi bohaterami bobowego kawału są: rolnicy Mieczysław i Tomasz Zaborscy (ojciec i syn) z Sobianowic pod Lublinem, inżynier Zbigniew Mazurek, specjalista od maszyn niemożliwych z Tomaszowa Lubelskiego, i właśnie dyrektor Suski, którego klub od dziesiątek lat wspiera w regionie wynalazców, ale który podobnego wynalazku, jak żyje, nie widział.
A miało być kiepsko. Przede wszystkim dlatego, że w ubiegłym roku za kilogram bobu odbiorcy płacili niewiele ponad złotówkę. Właściwie nikt nie chciał go brać. Nawet Niemcy, którzy zjadają rocznie sto tysięcy ton bobu. Dla porównania – Polacy tylko dziesięć tysięcy ton. Nie wiedzieć czemu tak mało, bo bób jest zdrowy i smaczny. Bobem zajadano się już w neolicie, a w starożytnym Egipcie składano go w ofierze bogom.
Na Lubelszczyźnie bób jednak padł ofiarą malejącego bezrobocia. – Po co siać, jak i tak nie będzie miał kto wybierać nasion ze strąków? – wzdychał jeszcze na wiosnę senior rodu Mieczysław Zaborski. I marzył o autobusie pełnym Ukrainek w średnim wieku, bo to właśnie panie z Ukrainy w ostatnich latach łuskały ręcznie bób w województwie lubelskim. Teraz jednak wolą zbierać truskawki w Norwegii.
O Polkach to nawet rolnikowi pomarzyć nie wypadało.
– Wybrały Londyn i Pola Elizejskie zamiast pola strąków – wyjaśnia Eugeniusz Suski, od niedawna także specjalista od bobu i tematów obocznych. I wcale się nie dziwi ani Polkom, ani Ukrainkom. Od bobu bolą ręce, puchną i robią się zielone, co nie sprzyja pielęgnacji dłoni i manikiurom. Nic więc dziwnego, że dzienna stawka za łuskanie bobu wynosi dziś nawet sto złotych.
Między wałki strąk
Plantacje bobu na Lubelszczyźnie w ciągu ostatnich lat zaczęły się kurczyć. Nawet Zaborscy, zamiast jak zwykle zasiać bób na obszarze półtora hektara, w tym roku obsiali nim tylko 60 arów. Z tego zmartwienia, jak też z braku większej roboty na roli, zaczęli w końcu główkować.
Genialny pomysł przyszedł do głowy rolnikom podczas wkładania do pralki Frani spodni używanych do prac polowych. – Tylko Frania mogła znieść tak zabrudzone przez ziemię i maszyny gacie – wyjaśnia Mieczysław Zaborski. – Nowoczesne pralki odmawiały współpracy. Frania bez protestów prała, a potem wyżymała, a dokładniej – wyżymały dwa wałki. – A gdyby tak włożyć między wałki strąk? – zaczęli zastanawiać się rolnicy. I włożyli, ale nie tyle do Frani, co do urządzenia, które sklecili na jej podstawie. Strąk został zgnieciony, a z maszyny posypały się pięknie wyłuskane, nieuszkodzone ziarna bobu.
Inżynier Zbigniew Mazurek, właściciel Zakładu Mechanicznego Usługowo-Produkcyjnego w Tomaszowie Lubelskim, wysokiej klasy fachowiec od śrub, szpilek, nitów i naciągów, jak też obróbki plastycznej stali, nigdy nie zapomni pierwszej wizyty dwóch rolników z Sobianowic, którzy pojawili się u niego z "prototypem prototypu".
– Pan zrobisz tę łuszczarkę tak, żeby miała ręce i nogi – usłyszał.
– Cały ten pomysł wydawał mi się trochę dziwny, by nie powiedzieć od czapy – przyznaje. Ale rolnicy byli uparci. Tak długo męczyli Mazurka, że w końcu się zgodził. Postanowił jednak do całego tego szaleństwa poszukać sprzymierzeńców. Odnalazł ich w Wojewódzkim Klubie Techniki i Racjonalizacji w Lublinie, a wtedy bobowa lawina ruszyła. Najpierw Mazurek skonstruował maszynę. Nie miała rąk. Miała za to dwie nogi – nieco przypominała metalowy stół, na środku którego umieszczono dwa wałki. Całość napędzana była silniczkiem elektrycznym. Wczesnym latem Zaborscy, Mazurek i lubelski klub techniki wspólnie opatentowali łuszczarkę. Jej prototyp stanął na podwórku u Zaborskich, po czym, tak po prostu, wyłuszczył trzy tony bobu. Jak się wkrótce okazało – bardzo cennego, bo bób w tym roku skupowano nawet po siedem złotych za kilogram!
– Po naszych wyliczeniach okazało się, że łuszczarka ma rewelacyjną wydajność, zastępuje w pracy pięć kobiet – twierdzi Eugeniusz Suski. Pięć Ukrainek, nie wspominając o Polkach. W każdym razie pięć pań, z których każda życzyłaby sobie co najmniej sto złotych za dzień.
Żyła złota
Latem łuszczarkę zaczęto poddawać kolejnym testom, także na Akademii Rolniczej w Lublinie. Wszystkie badania przeszła pozytywnie. W tym miesiącu prototyp pojawił się u kolejnego lubelskiego rolnika, który zasiał na polu późną odmianę bobu i który Bogu dziś dziękuje, że nie posadził w tym roku kapusty, bo fachowcy od bobu są w jednym zgodni – strąki plus łuszczarka to dla Lubelszczyzny żyła złota. Wystarczyło w tym roku zasiać bób na 10 hektarach, by zyskać na czysto co najmniej 250 tysięcy złotych.
Urządzenie Zaborskich wciąż jest udoskonalane. Jego twórcy chcą wkrótce uzyskać odpowiednie certyfikaty, które potwierdzą wysoką jakość łuszczarki i jej bezpieczeństwo.
Chętni do kupienia „córki” Frani już są. To przede wszystkim rolnicy z Lubelskiego. Zbigniew Mazurek zabrał się właśnie do budowania kolejnych 10 maszyn. Od czasu do czasu w pracy przeszkadzają mu telefony od tak zwanych poważnych producentów, którzy bardzo chętnie odkupiliby dziś patent od wynalazców. Są bez szans. Między innymi dlatego, że wcześniej Zaborscy także do nich próbowali się dobijać ze swoim pomysłem, ale wtedy zostali wyśmiani.
Zamówienia na łuszczarkę chcą jeszcze złożyć rolnicy z Chin. Nic dziwnego. Chińczycy jadają bób od pięciu tysięcy lat. Jednak na pomysł maszyny do łuskania bobu jakoś dotąd nie wpadli. Pewnie nie mieli pralki Frani.
Cena ziemi rolnej na Lubelszczyźnie szybko dzisiaj rośnie. Bób urośnie dopiero za rok.
Anna Szulc