Pożyteczni idioci neoliberalizmu
Armia bezrobotnych żyjących na koszt państwa. Lewi renciści, matki z szóstką dzieci, narkomani i alkoholicy, nielegalni imigranci, uchodźcy i azylanci (niepotrzebne skreślić). Wszyscy oni żyją a nie produkują. Wydają, choć nie zarabiają. Biorą pomoc i wciąż im mało. A kto za to płaci? My wszyscy, rzecz jasna…
17.02.2010 | aktual.: 18.02.2010 06:08
„Dekadencja rodem z późnego Cesarstwa Rzymskiego” – tak nazwał system niemieckich wydatków socjalnych tamtejszy wicekanclerz i minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle. Jego zdaniem niepracujący z gromadką dzieci może w Niemczech uzyskać większy dochód niż kasjerka w supermarkecie harująca od świtu do nocy. A za wszystko płaci rzekomo klasa średnia – fundament dobrobytu. Ona sama, statystycznie rzecz biorąc – schodzi na psy. Coraz mniej liczna, coraz bardziej sfrustrowana i niepewna własnego losu. Dochód zżerają podatki, odsetki, składki, do tego jeszcze ten kryzys...
Taka opowieść o zmierzchu klasy średniej – tej dumy liberałów, ostoi rozsądku, cnót pracowitości i stabilnego trwania – jest tyleż logiczna, co nieprawdziwa. Czy rzeczywiście za jej klęskę odpowiada państwo socjalne? Bynajmniej.
To nie wolny rynek ze snów Miltona Friedmana, elastyczny kodeks pracy ani wyzysk pracowników zbudowały dobrobyt Zachodu po II wojnie światowej. To wielki kontrakt społeczny między pracą a kapitałem, gwarantowany przez silne państwo. Układ był prosty – niebieskie kołnierzyki pracują w fabryce, białe zarządzają. Pełne zatrudnienie za rozsądną pensję w zamian za pokój społeczny, długie urlopy za marginalizację komunistów, ubezpieczenia zdrowotne i zasiłki w zamian za rządy wielkich koalicji..
Jednak były też koszty tego konsensusu. Na przykład środowisko naturalne i jego niekontrolowane zanieczyszczenia przy okazji rozwoju przemysłu ciężkiego. Przez dłuższy czas cierpiały także grupy dyskryminowane (przede wszystkim kobiety, kolorowi, rozmaite mniejszości, gastarbeiterzy). Ostatecznie jednak wychodziło wszystko na plus. Po raz pierwszy w historii klasa średnia stała się naprawdę średnia. Objęła większość społeczeństwa. Kariery w korporacjach były pewne i na całe życie, a równocześnie robotników stać było na domki i samochody.
Demontaż tej równowagi zaczął się w latach 70. To nowy kapitalizm, wyrosły na nowych technologiach i indywidualizmie roku 1968 – elastyczny i globalny, wirtualny i spekulacyjny – rozbił ten porządek. Pomimo gigantycznego wzrostu PKB od lat 70 zaczęło pojawiać się równie gigantyczne rozwarstwienie. Realne dochody przeciętnych Amerykanów właściwie przestały rosnąć, a śmietankę wzrostu gospodarczego spijać zaczęła wąska kadra menedżerska. Wraz ze schyłkiem (lub outsourcingiem do Azji) przemysłu osłabła ochrona interesów pracowniczych – większość robotników przeszła do sektora usług. Pracownicy najemni wypadli z klasy średniej, ledwo wiążą dziś koniec z końcem. Także współczesna „klasa przodująca” – copywriterzy, dziennikarze i programiści - nie ma lekko. Owszem zarabiają dużo, ale żyją na kredyt. Co oznacza, że przy zmianie koniunktury idą na zieloną trawkę. Najczęściej z długami i bez odprawy. W końcu są "elastyczni”.
Rozkwit klasy średniej umożliwiło państwo, pilnując równowagi pomiędzy pracą i kapitałem. Jej naruszenie sprzyja rozwarstwieniu, które klasę średnią systematycznie zabija. Wspierając liberalny, antysocjalny populizm „średniacy” sami kopią sobie grób. Pożyteczni idioci neoliberalizmu, trawestując klasyka.
Michał Sutowski (Krytyka Polityczna) dla Wirtualnej Polski