HistoriaZwycięskie powstanie wielkopolskie, czyli wielka odwaga i świetne planowanie Polaków

Zwycięskie powstanie wielkopolskie, czyli wielka odwaga i świetne planowanie Polaków

Polacy podczas powstania wielkopolskiego wykazali się wielką odwagą i świetnym planowaniem. Efekt? Sukces! Niestety 20 lat później setki powstańców zostało zamęczonych i zamordowanych przez Niemców tylko za to, że odnieśli trium w 1919 roku - pisze "Historia Do Rzeczy".

Zwycięskie powstanie wielkopolskie, czyli wielka odwaga i świetne planowanie Polaków
Źródło zdjęć: © Narodowe Archiwum Cyfrowe

07.08.2014 13:44

Działo się to przed 95 laty. Entuzjazm poznaniaków, związany z przyjazdem Paderewskiego do stolicy Wielkopolski, stał się impulsem do podjęcia czynu zbrojnego i wywołania powstania. Tak to odtworzył Karol Rzepecki w swej relacji zamieszczonej w 1928 r. na łamach "Dziennika Poznańskiego":

"Wreszcie gruchnęła w mieście wieść, że 26 grudnia, na drugi dzień radosnych świąt Bożego Narodzenia, przyjedzie do Poznania Ignacy Paderewski wraz z członkami wojskowej misji angielskiej. Poznań zaczął się przygotowywać do uroczystego przyjęcia Paderewskiego, czując, że przyjęcie to stanie się wielką manifestacją uczuć narodowych. [...] Okna i balkony domów zaczęto przystrajać chorągwiami, dywanami, zielenią i lampkami elektrycznymi, a ulicami snuł się rozentuzjazmowany tłum. Napięcie i ruch w mieście wzrosły pod wieczór. Ulicami przeciągały oddziały harcerzy z rozwiniętymi sztandarami, po raz pierwszy od czasu rozwiązania drużyn skautowskich z nakazu władz pruskich. W różnych punktach miasta zbierały się oddziały Straży Ludowej, towarzystwa i cechy. Wreszcie, gdy o godzinie 7 i pół wieczorem utworzył się olbrzymi szpaler poprzez ulicę św. Marcina do Bazaru, nad głowami tłumów zabłysły światła tysiącznych pochodni. A Paderewski nie przyjeżdżał. [...] A tłum marzł i czekał. Harcerzykom kolana z zimna drżały,
ale mocno zziębniętą dłonią trzymali pochodnie. Straż Ludowa chuchała z zimna w dłonie i nikt nie myślał się rozchodzić. Wreszcie. Jadą, jadą..."

Zryw Wielkopolan okazał się jednym z nielicznych zakończonych sukcesem polskich powstań. Polakom udało się w zaciętych walkach nie tylko opanować znaczną część Wielkopolski i utrzymać linię frontu, ale także zorganizować doskonałą, liczącą kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy armię. Często zapomina się o tym, że poznańczycy nie tylko oddali niebagatelne zasługi i ponieśli ogromne ofiary w walkach o przyłączenie do macierzy kolebki naszej państwowości, ale także bili się z Ukraińcami o Lwów i z bolszewikami o Kresy.

Pierwsze ofiary

Euforia związana z przybyciem Ignacego Paderewskiego i jawne manifestowanie polskości spotkały się z natychmiastową kontrakcją licznych wówczas w Poznaniu mieszkańców niemieckich. 27 grudnia 1918 r. tłumy niemieckich cywilów, pośród których byli też żołnierze 6. Pułku Grenadierów, zaczęły zrywać zawieszone uprzednio biało-czerwone oraz alianckie flagi i demolować lokale instytucji polskich w centrum miasta. Zniszczono m.in. biuro Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej i kawiarnię Góralskiego.

Do akcji ruszyli Polacy, na ulicach pojawili się uzbrojeni członkowie Straży Ludowej, POW. Padły pierwsze strzały i pierwsze ofiary. Ze strony polskiej - Antoni Andrzejewski i Franciszek Ratajczak. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Tak wspominał pierwsze chwile powstania wielkopolskiego Antoni Szymański:

"Gdy wypadłem z Bazaru, zastałem na ulicy już silną, około 250 ludzi liczącą kompanię z dowódcą meldującym pogotowie. Co tchu maszerowaliśmy ulicą Nową. Na drodze na Stary Rynek dołączyły się liczne grupy uzbrojonych, które karnie, samorzutnie formowały się pod przygodnymi dowódcami drużyn, plutonów, kompanii. Nie minął kwadrans, gdy przed Ratuszem miałem już trzy kompanie z krewkimi dowódcami. Dwie z nich posłałem na Ostrów Tumski, bliższą dla zabezpieczenia trzech mostów na Warcie i Cybinie, dalszą z zadaniem wysunięcia się poza ostatni most i zatarasowania szosy od Biedruska. Pozostała kompania zamykała ulice prowadzące do Starego Rynku [...]. Stary Rynek był zabezpieczony. Nie natrafiliśmy na jakąkolwiek kontrakcję niemiecką. [...] Minęła pierwsza godzina powstania. Zegar Ratusza na strzelistej wieży z Piastowskim Orłem wybijał godzinę 18-tą".

W ciągu pierwszych dni walk powstańcy opanowali niemal cały Poznań. Zajęto m.in. Dworzec Główny, pocztę i telegrafy. Zdobyto koszary przy ulicy Solnej, udało się także w wyniku pertraktacji wkroczyć na teren Cytadeli, a następnie ją opanować. Kompania skautów zdołała zająć fort Grolman - Niemców rozbroili polscy harcerze. Jednocześnie siły powstańcze wystąpiły w innych miastach Wielkopolski. Działo się tak w Gnieźnie, Jarocinie, Kórniku, Pleszewie, Śremie czy we Wrześni. 30 grudnia 1918 r. Polacy opanowali Wągrowiec, dzień później Kościan i Oborniki. Ogień powstania ogarniał coraz większe połacie Wielkopolski. Pierwszym dowódcą sił polskich został mjr Stanisław Taczak.

Bomby na Frankfurt

Do początku stycznia powstańcy - w sile około 5 tys. - niemal zupełnie wyparli Niemców z Poznania. W rękach nieprzyjaciela pozostawało jeszcze lotnisko Ławica. Stacjonował tam kilkusetosobowy garnizon niemiecki, złożony z lotników, piechoty i saperów. Pozostawienie lotniska w rękach wroga powodowało zagrożenie zarówno dla wojsk powstańczych, jak i dla mieszkańców miasta. Obawiano się zwłaszcza nalotów na Poznań. Było też niemal pewne, że Niemcy użyją swoich samolotów jako wsparcia jednostek piechoty w operacjach przeciwko powstańcom. W dniu 4 stycznia 1919 r. zapadła decyzja o zajęciu lotniska. Jak wspominał podporucznik pilot Wiktor Pniewski: "Uchwalono wziąć Ławicę w swe ręce, po uprzedniej jednakże próbie nawiązania z Niemcami pertraktacji o poddanie się". Faktycznie grupa polskich parlamentariuszy udała się na lotnisko 5 stycznia. Zdania wśród niemieckiej załogi były podzielone. Część Niemców godziła się opuścić Ławicę pod warunkiem, że wymarsz oddziałów nastąpi z honorami wojskowymi. Na to jednak nie
wyrażali zgody Polacy, którzy domagali się bezwzględnej kapitulacji. Ostatecznie - jak relacjonował Wiktor Pniewski - "Niemcy o kapitulacji nawet słyszeć nie chcieli i oświadczyli gotowość bronienia się do ostatniej kropli krwi oraz zagrozili wysadzeniem Ławicy w powietrze. [...] 'A więc będziemy się bili' - powiadamy. 'Czekamy na was' - odpowiada przewodniczący rady żołnierskiej por. Fischer".

Dzień później oddziały polskie wyznaczone do akcji skierowanej na Ławicę zajęły pozycje wyjściowe do ataku. Jeszcze raz, za pośrednictwem parlamentariuszy, przekazano Niemcom wezwanie do kapitulacji. Tym razem czas, jaki dostali oni do namysłu i podjęcia decyzji, wynosił zaledwie 10 minut. Odpowiedź nie nadchodziła. Jednostki grupy szturmowej przystąpiły do natarcia.

Podporucznik Wiktor Pniewski utrwalił ten atak niezwykle lakonicznie: "Powstała wielka strzelanina. Wojska powstańcze, które chroniła ciemność i które zdołały już dość blisko podsunąć się pod stację lotniczą, posuwały się łatwo naprzód, ponieważ wszystkie ckm-y niemieckie biły za wysoko. Z polskiej strony oddano tylko cztery strzały armatnie, gdyż obawiano się wybuchu pożaru. Po 20-minutowym szturmie Ławica była w ręku powstańców". Zwycięstwo osiągnięto przy minimalnych stratach własnych - poległ jeden powstaniec - a w ręce polskie wpadły sprawne samoloty, których - jak się niebawem okazało - można było użyć do walki z Niemcami.

Należy wspomnieć, że w walce o Ławicę wzięli udział również ułani. Był to dopiero formujący się 60-osobowy oddział kawalerii, który otrzymał następnie nazwę 1. Pułku Ułanów Wielkopolskich, a w sierpniu 1920 r. został przemianowany na 15. Pułk Ułanów. Natarcie na lotnisko Ławica było pierwszą akcją bojową tej elitarnej formacji polskiej jazdy, dowodzonej później przez Władysława Andersa i osławionej w bojach z bolszewikami, dla których poznańczycy stanowili postrach i zagładę.

Utrata Ławicy była bolesnym ciosem dla Niemców. Już 7 i 8 stycznia 1919 r. ich załogi dokonały nalotów, próbując zniszczyć lotnisko i znajdujący się tam, zdobyty przez Polaków sprzęt. Jakkolwiek w trakcie bombardowania nie zdołali oni rozbić samolotów i poważnie uszkodzić lotniska, w wyniku ataku zginęli cywile. W odwecie Polacy przeprowadzili nalot na Frankfurt nad Odrą, skąd startowały niemieckie maszyny. Do akcji wystartowało sześć samolotów LVG. Dowodził ppor. Pniewski. Po przeszło godzinie niczym niezakłóconego lotu powstańcza eskadra dotarła nad niemieckie lotnisko. Zrzucono tam 25-kilogramowe bomby i bez strat powrócono do Ławicy.

Zbąszyń i Sztubin

Klęską zakończyły się jednak dramatyczne i krwawe boje o Zbąszyń na zachodzie Wielkopolski. Pierwszy atak miał miejsce nad ranem 5 stycznia 1919 r. i powstańcom udało się częściowo zająć budynki dworcowe. Bój rozgrywał się między innymi w poczekalni dworcowej. Mimo determinacji i zaciętości natarcia Polacy zostali zmuszeni do odwrotu pod naporem Niemców, którzy użyli w boju między innymi artylerii i miotaczy min.

Kolejna próba zdobycia ważnego strategicznie miasta podjęta została 11 stycznia z udziałem około tysiąca powstańców. Walki rozpoczęły się w środku nocy natarciem na zamieszkaną przez ludność niemiecką i silnie uzbrojoną wieś Strzyżewo. Od jej szybkiego zajęcia zależało powodzenie planu zdobycia Zbąszynia. Atakowała kompania opalenicka. Powstańcom nie udało się zaskoczyć Niemców. Silny ogień kierowany ze wsi wywołał początkowo zamieszanie w szeregach nacierających. Mimo to kompanii udało się wedrzeć do wsi, gdzie jednak pod huraganowym ogniem Niemców zmuszona została do odwrotu. Kolejny atak ponowiła kompania kórnicka. To dramatyczne nocne natarcie szczegółowo opisał w swoich wspomnieniach jeden z jego uczestników Stanisław Celichowski:

"W oknach każdego prawie domu błysnęły strzały, huknęły granaty, a z boku zaterkotały karabiny maszynowe. Ściskając karabin, biegłem bez opamiętania, gnany uczuciem zemsty, ku najbliższemu domowi, z którego okien błyskał ogień strzałów karabinowych. Gdym dobiegł do ściany zbawczej i obejrzałem się, by wydać dalsze rozkazy, zdrętwiałem. Obok mnie stał Wierniewski, poza tym byłem sam. Zrozumiałem! Kompania dostała się w krzyżowy ogień kulomiotów z przodu i z boku, i atak się załamał. Jak się później dowiedziałem, ledwo kompania ubiegła kilkanaście kroków, gdy padł śp. Żurawski, 2 dalszych śmiertelnie i kilku lżej rannych. Kompania się zachwiała, lecz tylko na chwil parę. Na ponowny rozkaz kompania poderwała się do dalszego szturmu, tym razem docierając do wsi, podczas gdy Kęszycki ze swoim kulomiotem zaczął się skutecznie rozprawiać ze zdradliwemi kulomiotami niemieckimi. I rozpoczął się ciężki bój o każdy dom, bój, którego zdradliwość zna każdy żołnierz, który kiedykolwiek brał udział w ulicznej walce.
Jeszcze dziś widzę tych dwóch wiarusów, Sarnowskiego i Miskę, jak z nasrożonymi wiechami swych wąsów z bagnetem w ręku wpadają poprzez drzwi wyrwane granatem Wierniewskiego do ciemnej czeluści sieni pierwszego domu. Lecz nieprzyjaciel nie dopuszczał do walki na białą broń i znikał, ilekroć nasz żołnierz wdzierał się do wnętrza domu. [...] To uchylanie się od walki wręcz - jednego tylko zabraliśmy jeńca - było jednak niebezpieczne i niepokojące. Kompania prąc naprzód, by wykorzystać pierwszy impet i popłoch nieprzyjaciela, nie mogła się bawić w dokładne przeszukiwanie domów, musiała jednak zostawiać obsadę na tyłach, przez co jej siły w miarę głębszego wdzierania się do wsi katastrofalnie topniały. By zapobiec okrążeniu nas, rzuciłem wprawdzie na lewe skrzydło kulomiot Kęszyckiego. Lecz przyszedł moment, gdzie dalsze posuwanie się ku środkowi wsi byłoby wariactwem i groziło katastrofą odcięcia. Niestety nie doczekałem się ataku od frontu. Kompania opalenicka nie była już zdolna do ponownego skutecznego ataku.
Uzyskawszy zgodę dowódcy baonu, dałem więc z ciężkim sercem rozkaz do odwrotu...". Tymczasem zaangażowane w boju o miasto kompanie bukowska i jarocińska musiały się wycofać, nie otrzymawszy wsparcia od swoich kolegów, którzy ugrzęźli w bojach o Strzyżewo, nie zaatakowali Zbąszynia, a w końcu się wycofali. Druga operacja zajęcia Zbąszynia zakończyła się fiaskiem.

Z walkami o Strzyżewo łączy się pewna anegdota, którą przechował w pamięci Stanisław Celichowski. Związana jest ona z Danielem Kęszyckim, ziemianinem z Błociszewa, o którym towarzysz broni pisał, że był on "z urodzenia i temperamentu szlachcic polski, z wychowania zaś Anglik - sportsmen". Kęszycki "zmobilizował" do czynu zbrojnego również pracowników swojego majątku. Podczas bitwy o Strzyżewo Kęszycki wykazał się niebywałą odwagą, osłaniając na czele podkomendnych odwrót całej kompanii. Wzbudził tym powszechny szacunek żołnierzy swojej jednostki. Celichowski zapamiętał taką oto rozmowę: "Gdy podczas szturmu na Strzyżewo wyrażałem mu moje uznanie za odwagę i pogardę śmierci, z jaką wraz ze swoimi ludźmi wycofał pod gradem kul swój kulomiot z zagrożonej pozycji, odrzekł mi z cechującą go skromnością i szczerością: 'Możebym i sam stchórzył i kulomiot zostawił, ale mi wstyd było moich fornali'. Kochał swój kulomiot, z którego zresztą sam strzelał świetnie, mając z wychowania spokój i zimną krew Anglika".

Z jeszcze większą zajadłością walczono na froncie północnym - na pograniczu Wielkopolski i Pomorza. Dramatyczny przebieg miały zwłaszcza zmagania o Sztubin, który przechodził z rąk do rąk. Powstańcy zajęli miasto już 2 stycznia, ale niebawem zostali zmuszeni oddać go Niemcom. Kilka dni później (8 stycznia) Polacy podjęli nieudaną próbę odbicia miasta. Nie udało się im jednak wyprzeć nieprzyjaciela. Poniesiono przy tym duże straty: poległo ponad 20 powstańców, a około 100 dostało się do niewoli.

Dopiero kolejne natarcie na miasto (11 stycznia) zakończyło się sukcesem wojsk powstańczych. O zwycięstwie nad zaciekle stawiającymi opór formacjami niemieckiego Grenzschutzu przesądził dopiero szturm pod dowództwem plutonowego Zdzisława Beutlera na dworzec kolejowy. Miasto zostało zdobyte. Straty po stronie polskiej wyniosły około 50 zabitych i rannych. Zdzisław Beutler, awansowany do stopnia porucznika, walczył w bojach z bolszewikami i został odznaczony Orderem Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych. W czasie okupacji został aresztowany, a następnie zamordowany przez Niemców za udział w powstaniu wielkopolskim. Podzielił los setek, jeśli nie tysięcy byłych powstańców zamęczonych i zamordowanych za to tylko, że odnieśli triumf w roku 1919.

Ofiarni i waleczni

W dniu 8 stycznia 1919 r. przybył do Poznania gen. Józef Dowbór-Muśnicki, który został wyznaczony na głównodowodzącego wojsk powstańczych. Ten uzdolniony oficer armii rosyjskiej, weteran walk wielkiej wojny i dowódca 1. Polskiego Korpusu w Rosji przystąpił energicznie do tworzenia z szeregów wojsk powstańczych regularnego wojska. W końcu stycznia Armia Wielkopolska liczyła 27 tys. ludzi, by w lutym osiągnąć stan powyżej 60 tys. żołnierzy. Jak pisał gen. Dowbór-Muśnicki: "Bić się w cywilu nie można było, bo to robiło z nas franc-tireurów, tj. ludzi wyjętych spod prawa wojny. Dlatego nie zastanawiałem się długo nad wyborem stroju. [...] Zatrzymałem się nieco na zmodyfikowanej "litewce", pozostawiając przyjętą przez powstańców, dwubarwną wstążkę na kołnierzu. Za ubiór głowy obrałem rogatywkę, a nie maciejówkę, bo ta ostatnia nie ma w sobie żadnej polskiej cechy"

Jednolite umundurowanie kilkudziesięciu tysięcy powstańców w ciągu kilku tygodni było możliwe dzięki tytanicznemu wręcz wysiłkowi wielkopolskich krawców, którzy pracowali dzień i noc. Z kolei ziemianie na potrzeby armii ofiarowali setki wierzchowców. Chłopi oddawali konie pociągowe potrzebne dla taborów. Robotnicy Cegielskiego wykonali kilkaset pocisków artyleryjskich, pokonując braki wystarczającej ilości materiałów do produkcji.

Wysiłki gen. Dowbora-Muśnickiego wsparli jego dawni podkomendni z 1. Korpusu Polskiego. Ściągnął ich do Wielkopolski prawie 200. Dzięki nim udało się choć częściowo uzupełnić ogromne braki w korpusie oficerskim. Kolejnym krokiem było uruchomienie szkoły oficerskiej. Już po kilku miesiącach przyspieszonego kursu dla młodszych oficerów jej mury opuścili pierwsi adepci. I jakkolwiek w walkach z Niemcami udziału już wziąć nie zdążyli, większość z nich chwalebnie zapisała się na Wschodzie - w bojach o granice z lat 1919 i 1920.

Postawa Wielkopolan spotkała się po latach ze słowami uznania - pochodzącego z Kongresówki - dowódcy wojsk powstańczych: "W Wielkopolsce prawie wszyscy starali się dopomóc mi w robocie, nie intrygowali, nie robili przykrości, zapewne dlatego, że nie wprowadzałem inowacyj w środowisku, które posiadało swoje odrębne cechy, sposób myślenia i upodobania. Postawiłem sobie za zadanie pracować w tej atmosferze, do której przyzwyczaili się Poznańczycy, a oni pracować umieli, nauczeni przez Niemców. Byłem przekonany, że na polu walk nie tylko zrobią to, co im rozkażę, ale zrobią to dobrze. Nie omyliłem się".

16 lutego 1919 r. w Trewirze układ rozejmowy pomiędzy ententą i Niemcami objął też linię frontu polsko-niemieckiego w Wielkopolsce. Niemcy zostali zmuszeni do zaprzestania wszelkich kroków ofensywnych przeciwko Polakom. W ten sposób ustalona została linia demarkacyjna rozdzielająca walczące strony.

Ostatecznie Wielkopolska znalazła się w granicach odrodzonego państwa polskiego na mocy ustaleń podpisanego 28 czerwca 1919 r. traktatu wersalskiego. Oprócz Ignacego Paderewskiego podpis złożył pod nim Roman Dmowski, dzięki któremu zawdzięcza Polska kształt swoich granic zachodnich. Jednak walka dyplomatyczna w Paryżu o Wielkopolskę i Pomorze byłaby niewyobrażalnie trudna, gdyby nie czyn zbrojny oraz ofiara Wielkopolan, których w walce z Niemcami poległo ponad 2 tys.

###Michał Wołłejko, "Historia Do Rzeczy"

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)