Powodzianie oskarżają: zalało nas przez kopalnie!
Powodzianie z Bijasowic w Bieruniu (woj. śląskie) zażądali na piśmie, by pobliska kopalnia Piast odpowiedziała, dlaczego doszło do zalania ich domów - pisze "Polska Dziennik Zachodni".
28.05.2010 | aktual.: 31.05.2010 09:44
- Jeśli odpowiedzi nie otrzymamy lub jeśli będzie dla nas niekorzystna, zwrócimy się do sądu o uznanie winy kopalni - mówi Marek Stelmaczonek z komitetu powodziowego. - Pozew zostanie napisany przez kancelarię z Warszawy, bo chcemy mieć pewność, że nikt na nic nie przymknie oka.
Podobnie chcą zrobić mieszkańcy Chełmu Małego. Ludzie nie mają bowiem wątpliwości, że rozmiar strat po powodzi byłby znacznie mniejszy, gdyby nie górnictwo, które degraduje coraz to nowe obszary. Wójt Pawłowic Damian Galusek mówi, w jego gminie teren obniżył się nawet o kilkanaście metrów. W zalanym Chełmie Małym w gminie Chełm Śląski - o trzy metry. - Nas zapewniano, że będzie to metr, ewentualnie półtora, a jest dwa metry niżej w stosunku do stanu wyjściowego - wylicza burmistrz Bierunia Ludwik Jagoda. Efekt? Woda wlała się na osiedla jak do wanny.
Również mieszkańcy Zabrza-Makoszów winą za zalane domy obarczają kopalnię. W ich przypadku - Sośnicę-Makoszowy. Ludzie uważają, że już w lutym podczas pierwszych wielkich roztopów należało odpowiednio wysoko podnieść wały nad Kłodnicą. - Już wtedy rzeka zaczęła niebezpiecznie przybierać, kopalnia podniosła wały, ale niewiele. Dlaczego nie nadsypali od razu kilku metrów? - zastanawia się Bronisław Biskupek.
- Nikt nie reagował na nasze zgłoszenia, że teren się obniża, a wały są zbyt niskie. Dlaczego wały były podnoszone dopiero wtedy, kiedy nas już zalewało, a domy znalazły się pod wodą? Dlaczego nikt o tym nie pomyślał wcześniej? - pyta zdenerwowana pani Klaudia, która w poniedziałek, 17 maja, w pośpiechu pakowała swój dobytek, aby ewakuować się z zagrożonej zalaniem wielką wodą ul. Oświęcimskiej.
Zbigniew Madej, rzecznik Kompanii Węglowej w Katowicach, przyznaje, że Makoszowy są zniszczone eksploatacją górniczą. Nie zgadza się jednak z zarzutami, że kopalnia nic nie robi, aby je usunąć.
- Koń jaki jest, każdy widzi. Trudno nie widzieć tego, co zrobiło górnictwo. Szkody są, ale kopalnia zrobiła bardzo dużo w kwestii naprawy skutków eksploatacji. W skali roku kwota na ich usuwanie to około 200 mln zł - mówi Zbigniew Madej. - Załoga tej kopalni w większości mieszka na tym terenie, więc jej szczególnie zależy. Proszę mi wierzyć, że robimy co w naszej mocy, aby szkody usuwać. Wały mogą mieć zresztą nawet 20 metrów wysokości i nic to nie pomoże, jeśli woda nie będzie miała ujścia - mówi.
Dlaczego to kopalnie zajmują się sprawami hydrogeologicznymi ? Bo zakłady te muszą dbać o teren, pod którym prowadzą eksploatację. Taka okolica może np. osiadać, ale kopalnia we współpracy z właścicielem wałów (Urząd Marszałkowski), powinna prowadzić na nich prace, by teren dotknięty szkodami górniczymi nie został zalany.
Co ciekawe, w Przyszowicach w powiecie gliwickim, spod których węgiel kopie kopalnia Sośnica-Makoszowy doszło do sytuacji odwrotnej. Kopalnia chce uregulować Potok Chudowski, ale natrafiła na opór ludzi. Poszło o wykup ziemi. Kompania najpierw chciała dać 2,78 zł, potem podniosła stawkę do 9 zł za metr kw. Siedemnastu mieszkańców ul. Brzeg przystało na cenową propozycję Kompanii. Dziewięciu od półtora roku licytuje się, nie zgadzając się na sprzedaż gruntów, jak twierdzą, za grosze. Ich ostatnia propozycja to 150 zł za metr kw., ale do negocjacji. W tym rejonie, po wybudowaniu węzła Sośnica ceny działek skoczyły do 100 zł za metr kw.
- Dlaczego mamy finansowo iść na rękę przedsiębiorstwu nastawionemu na zysk? - mówią panowie Paweł i Marcin, mieszkańcy ul. Brzeg. - Stan, w jakim jest Potok Chudowski, to następstwo świadomej polityki Kompanii, która jeszcze przed wystąpieniem szkód powinna zabezpieczyć zarówno prawną, jak i finansową możliwość ich naprawienia.
Poszkodowani teraz powodzianie twierdzą, że gdy tylko uporają się ze sprzątaniem, suszeniem, usuwaniem szlamu zalegającego na podłogach też upomną się o swoje prawa. Wygląda na to, że po opadnięciu wody sądy zostaną zasypane różnego rodzaju pozwami.
Jeśli poszkodowani nie dojdą do porozumienia z kopalniami, będą mogli złożyć pozwy w sądzie cywilnym. Nie są one obciążone pięcioprocentową opłatą sądową jak inne sprawy majątkowe (koszta ponosi przegrywający przed sądem). Pozwy do 75 tys. zł rozpatrują wydziały cywilne sądów rejonowych. Roszczenie, które tę kwotę przekracza, trafia do Wydziału Geologiczno-Górniczego Sądu Okręgowego w Katowicach. - To jedyny taki wydział w kraju - mówi Krzysztof Zawała, rzecznik SO.
W lipcu br. pojawi się możliwość składania pozwów zbiorowych, czego nie było wcześniej w polskim prawie. Trudno jednak powiedzieć, czy wzmocni to pozycję tych, którzy będą zgłaszać swoje roszczenia wobec górnictwa. Wszystko będzie więc w rękach sądów i biegłych. Taką opinię usłyszeliśmy m.in. w Zakładzie Ochrony Powierzchni i Obiektów Budowanych Głównego Instytutu Górnictwa.
Już teraz widać, że sprawa odpowiedzialnego za powódź będzie trudna do ustalenia. - Zalane Bijasowice to, owszem, teren, pod którym prowadzi się intensywną eksploatację górniczą, ale miejsc, gdzie się równie mocno fedruje jest w Bieruniu dużo więcej, a nie zostały dotknięte powodzią - mówi starosta bieruńsko-lędziński, Piotr Czarnynoga. - Dlatego trudno postawić tezę, że gdyby nie górnictwo, w Bijasowicach nie byłoby wody. Woda weszła do wsi przez wyrwę w wale. A dopiero jak się zaczęła tam rozlewać, to kwestia obniżenia terenu na skutek eksploatacji górniczej nabrała ogromnego znaczenia.
Starosta zaznacza, że nie zamierza bronić kopalni, ale musi jej oddać tę sprawiedliwość, że można się z nią dogadać w sprawie likwidowania skutków eksploatacji podziemia. - Przykładem jest wał przy Mlecznej - mówi. - Przy udziale kopalni został podniesiony i Bieruń Stary został ochroniony przed zalaniem. Przy umocnieniu wału nad Gostynką współudziału kopalni zabrakło, wał został przerwany i właściciel może mieć pretensje do kopalni. - Górnictwo się wymiga - prognozuje inny znawca tematu.
Nie do wszystkiego się przyznają
Rozmowa z Tadeuszem Chrószczem, przewodniczącym Stowarzyszenia Gmin Górniczych w Polsce
Czy temat zagrożenia powodziowego w gminach górniczych był podnoszony w stowarzyszeniu, zanim doszło do ostatniej powodzi.
Nie, bo nigdy wcześniej nie doszło do zalania tak dużych obszarów. Zabezpieczenie powodziowe gmin wynika z ogólnych przepisów mówiących, że zakład wydobywczy musi naprawić szkody powstałe na skutek jego działalności. Jeśli koncesja na wydobycie węgla jest już przyznana, gmina nie może sprzeciwiać się pracy kopalni, ale ta ma w zamian dbać, aby nikt się na powierzchni nie skarżył. Dlatego kopalnie m.in. podnoszą wały lub regulują cieki wodne.
Ale w Bieruniu i w Chełmie Śląskim woda wydostała się z rzek i zalała niżej położone tereny, zabudowane setkami domów.
Trudno mi to komentować, bo nie znam szczegółów. Spodziewam się jednak, że górnictwo będzie podnosić argument, że sytuacja była nadzwyczajna. Zanim rozpatrzone zostaną ewentualne roszczenia poszkodowanych, będzie się domagać ustalenia, czy za zalanie odpowiada zakład ruchu górniczego, czy utrzymanie wałów i innych zabezpieczeń przeciwpowodziowych.
Zakłady wydobywcze w sprawie odszkodowań to dobry partner do rozmów?
Górnictwo nie do wszystkiego się przyznaje. Normalnie procedura naprawienia szkody wygląda tak, że poszkodowany zgłasza się do zakładu wydobywczego. Najczęściej strony dochodzą do porozumienia i uszkodzony obiekt doprowadzany jest to tzw. stanu pierwotnego siłami kopalni. Z mojego rozeznania wynika jednak, że kilka procent spraw kończy się w sądzie.
Jak pan ocenia relacje gminy-górnictwo?
Trwają prace nad nową ustawą Prawo geologiczne i górnicze. Muszę niestety powiedzieć, że gminy są rugowane ze swoich uprawnień. Według nowych ustaleń, będą miały mało do powiedzenia, a poniosą skutki działalności górniczej.
Czytaj więcej w serwisie Naszemiasto.pl: Reklama monopolisty