Portret młodych ludzi sukcesu
Rozmowa z dr Ewą Grzeszczyk – socjologiem z Instytutu Ameryk i Europy na Uniwersytecie Warszawskim, autorką badań nad pokoleniem młodych ludzi sukcesu w Polsce.
09.05.2005 | aktual.: 09.05.2005 12:34
- „Przyjdź do McDonalds’a, zaczniesz smażyć frytki, skończysz na pilnowaniu tych, co je smażą”. Tak mówili ludzie w pani badaniach na temat pokolenia młodych ludzi sukcesu. Czyżby już nikt nie liczył na to, że zrobi karierę w iście amerykańskim stylu?
– W badaniach podzieliłam swoich respondentów na trzy grupy. Pierwszą tworzyli ludzie, których sen o karierze się spełnił. Dotarli do kierowniczego stanowiska, nieźle zarabiają, stać ich na apartament, solidny samochód i wczasy za granicą. Druga grupa to ludzie, którzy jeszcze nie osiągnęli tego sukcesu, ale do niego aspirują. Trzecia deklarowała, że taki sukces w najmniejszym stopniu ich nie interesuje. Wypowiedź o McDonald’sie pochodzi akurat z tej pierwszej grupy. Pewna dziewczyna osiągnęła sukces. Ale przeszła też przez etap smażenia frytek i wie, że kariera tam nie jest możliwa. W Polsce nie ma już co liczyć na sukces od pucybuta do milionera. Na wejściu trzeba mieć edukację, zaliczone kursy, ale też wiedzę, gdzie i kiedy można się załapać. No i znajomości.
- To gorzki sposób patrzenia na rzeczywistość. Sukces tak, ale tylko po znajomości...
– Młodych ludzi ogarnęło w ostatnich latach swoiste podwójne myślenie. Z jednej strony, deklarują bardzo negatywne podejście do kariery w amerykańskim stylu. Z drugiej – usiłują realizować ten model.
- Czyli stali się zakłamani?
– Nie, ja to tłumaczę na korzyść młodych. Czyli obiektywną sytuacją na rynku pracy. Od początku lat 90. zaczęła się recesja. Nadprodukcja dyplomów, zwłaszcza w dziedzinach marketingowo-ekonomicznych, postępowała. Początkowo można jeszcze było otworzyć własny mały biznes. Ale zaraz weszły hipermarkety i cały ten rynek padł. Młodzi Polacy kilka lat temu najlepiej pasowali do amerykańskiej generacji X, która zaczęła od abnegacji. W Stanach modne były hasła „Można też mieć mniej” i „Oferta reklamy nie dla nas”. Brali się do tzw. McPrac – czyli takich, które nie wymagają za wiele czasu i poświęceń. Potem jednak bardzo szybko powybijali się finansowo, pozakładali małe firmy w branży komputerowej. To był okres tzw. Internet bubble, bańki internetowej. Ale ona pękła. Jaka teraz pozostała szansa na duże zarobki i awans? Korporacje albo przynajmniej duża firma.
- Na początku w Polsce też można było robić coś z niczego?
– Tak, i to nawet bardziej niż w Ameryce. Bo Bill Gates studiował na Harvardzie, a u nas kilka lat temu można było robić karierę, nie mając jeszcze ukończonych studiów. Teraz młodzi ludzie wspominają te czasy z rozrzewnieniem. Bo po bumie demograficznym i po nadprodukcji magistrów pojawiła się masa młodych, którzy mają predyspozycje, nie boją się ciężko pracować. I co? Dla wielu brakuje wolnych miejsc na rynku pracy.
- Jak w takim razie rozumieć słowa innego z pani respondentów: pieniądze to wynalazek szatana?
– To konflikt, który ciągle trwa. Trochę wynika z etyki katolickiej, zupełnie innej od protestanckiej. Zgodnie z tą drugą, wypada się bogacić. W etyce katolickiej z kolei nacisk kładziony jest na dzielenie się z innymi. Na wartości kolektywistyczne, nie indywidualistyczne. Potwierdzają to również badania prof. Henryka Domańskiego. W Polsce tradycyjnie ceni się bardziej wartości kolektywistyczne niż indywidualizm. Bo okupacja, powstanie, potem „Solidarność”. Socjologowie mówią wprawdzie, że to się teraz zmienia. Ale trzeba pamiętać, że wartości zmieniają się bardzo wolno. W młodych ludziach często silne jest przekonanie, że czegoś robić nie wypada, że może robię coś kosztem innych. Pojawiają się wątpliwości: czy mój zawód jest komukolwiek potrzebny? Czy wciskanie ludziom proszków powinno być lepiej opłacane od pracy pielęgniarki? Inna sprawa, że u nas dopiero od niedawna sukces przestaje być mocno podejrzany.
- Czy są obecnie w Polce młodzi ludzie sukcesu? Kim są, czym się zajmują?
– Są. Na początku wielu studiowało na kilku kierunkach, bo mieli na to czas. Jeździli w góry we flanelowych koszulach, przy ognisku rozmawiali o tym, czy warto mieć, czy być. W tym czasie często wyjeżdżałam za granicę. I za każdym razem, gdy wracałam do kraju, doznawałam małego szoku. Bo np. kolega, który niedawno jeszcze był punkiem i anarchistą, przeistaczał się w sprzedawcę Amwaya. I mówił podniecony, że trzymał dziś w ręku czek na milion dolarów, a jeszcze niedawno brzydził się pieniędzmi. Inny kolega, zafascynowany amerykańską kontrkulturą, zajął się sprzedawaniem czekoladowych batoników. Ale wszyscy byli bardzo zaangażowani w to, co robili.
- Mieli poczucie misji?
– Tak. I to chyba jedna z podstawowych cech odróżniających młodych ludzi sprzed kilku lat od obecnych 20-latków. Jeszcze kilka lat temu dość powszechne było poczucie, że tworzy się coś w słusznym celu. Do tego była odpowiednia propaganda rządowa. Ale euforia się skończyła. I ci ludzie zaczęli się bać młodszych od siebie, których oddech czuli już na plecach. W naszym społeczeństwie pojawiło się coś specyficznego: konflikt między 20- a 30-latkami. Pierwsi zarzucają drugim, że wskoczyli na swoje stanowiska bez przygotowania.
- Najpierw misja, potem strach. Co dalej?
– Także moje badania pokazują, że ciągle dużą wartością jest rodzina. I to zarówno dla tych, którzy w życiu osiągnęli już wiele, jak i dla tych, którzy ciągle są na dorobku. Dalej liczy się zadowolenie z siebie, z tego, co udało się osiągnąć. Ciągle też szukają sensu swojego życia. Jest jednak pewien problem z młodymi ludźmi. W badaniach mamy do czynienia z deklaracjami i tylko czas pokaże, co się z nimi stanie.
- Pytanie więc, ilu młodych ludzi zdoła zachować swoje ideały na przyszłość.
– Zarówno 20-, jak i 30-latkowie narzekają, że w pracy brakuje im przyjaźni, pomocy, współpracy. Tych wartości, dzięki którym czujemy się dobrze wśród ludzi. Jest na to wytłumaczenie. W Ameryce np. dominuje przekonanie, że gdy idzie się do pracy, to wartości etyczne trzeba zostawić za drzwiami. W sferze pracy obowiązują inne reguły gry i żeby być szefem, trzeba być bezwzględnym. Tak myślą młodzi ludzie.
- Czy młodzi patrzą na starsze pokolenie? Czy coś czerpią z rad rodziców?
– Kiedyś rodzice strasznie parli na to, żeby młody człowiek zawierał związek małżeński, miał dzieci. Ale ostatnio w ogóle wycofali się z dawania rad. Jeszcze na początku transformacji rodzice mówili: pokorne cielę dwie matki ssie, siedź w kącie, a znajdą cię, nie należy się wychylać. To były rady dobre na funkcjonowanie w realnym socjalizmie. Rodzice ciągle też namawiali dzieci, żeby miały stałą, państwową pracę. I wielu młodych ludzi tak zaczynało. Czasem mama czy tata po znajomości załatwiali im pracę w gazowni, w urzędzie miasta. Jednak dzieci długo nie wytrzymywały. Denerwowały ich panie Halinki, które nic nie robiły, i to, że praca była nudna, podczas gdy dookoła działy się naprawdę interesujące rzeczy. Rodzice ostrzegali: nie ryzykuj, prywaciarz cię oszuka albo sam padnie. Po czasie okazało się, że to dzieci miały rację. To one się dostosowały, a starsi nie. I ci ostatni mają teraz do młodszych często negatywny stosunek. Barbara Fatyga, socjolog, określiła młodych końca wieku jako chór „szybkobieżnych
szczeniaków”.
- Czyżby na tym polegał współczesny konflikt pokoleń – jajko okazało się mądrzejsze od kury?
– Dzieci okazały się bardziej zdolne do przystosowania się do nowej sytuacji i to one teraz mogą udzielać rad. Mają jednak swoje problemy. Np. masowo wpadają w pułapki kredytowe. W pracy często stają przed wyborem: co jest dla mnie ważniejsze – moje ideały czy moja rodzina? Sprzeciwię się szefowi, obronię swój sposób myślenia, ale wylecę na bruk i za co opłacę świadczenia, przedszkole i tak dalej? Pułapka kredytowa idealnie temperuje młodych buntowników.
- Może chodzi o to, że sukces materialny dawno już nie jest synonimem szczęścia? Światowe badania pokazują, że w USA poziom społecznego szczęścia jest znacznie niższy niż np. w Indiach.
– Jak twierdzą niektórzy badacze, amerykańskie społeczeństwo nigdy jeszcze w swojej historii nie żyło tak dobrze i nie czuło się tak źle. Jedna odpowiedź jest taka, że teraz lepiej diagnozujemy różne dysfunkcje psychiczne. Druga, że ludzi bogatych zwyczajnie stać na chodzenie do psychologa. A trzecia, że gdzieś rozmijają się te wartości, do których społeczeństwo zmierza, i te które rzeczywiście chciałoby osiągnąć. Czy w Polsce jest podobnie? Jeżeli jeszcze nie, to prawdopodobnie niedługo tak będzie. Poziom stresu w pracy jest olbrzymi i nie każdy umie sobie z nim radzić. Kolejne badania pokazują, jak bardzo wzrosła konsumpcja prozacu. Także wśród ludzi młodych.
- Myśli pani, że młodzi Polacy w końcu zatrzymają się i powiedzą, że mają dość?
– Już się zatrzymują. To niesprawiedliwe, że postrzega się ich jako skrajnych egoistów. Nie chcą się identyfikować z pokoleniem pędzących szczurów, a określenie yuppie to dla nich epitet negatywny. Media usiłowały porównywać ich z generacją X. Moim zdaniem, na siłę... Przeklejanie obcych modeli z Zachodu nie ma sensu. Socjolog uznaje, że mamy do czynienia z generacją wtedy, gdy występuje wspólne przeżycie pokoleniowe. Dlatego prędzej można mówić o pokoleniu JP2, bo wielu młodych Polaków połączyły właśnie ostatnie wydarzenia.
- Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam...
– W swoich badaniach trafiłam na młodego człowieka, który robił karierę w telewizji. Opowiadał, jaki był styl życia, jaka etyka ludzi, z którymi musiał pracować. Któregoś dnia zobaczył ogłoszenie w gazecie, że fundacja na rzecz dzieci autystycznych poszukuje ludzi chętnych do pomocy. Rzucił pracę, chodził po Warszawie i zbierał pieniądze dla tych dzieci. Mówił, że znalazł swój cel. Ale niedawno dowiedziałam się, że wrócił do poprzedniej pracy. Bo nie miał za co żyć. Inna dziewczyna rzuciła pracę w korporacji. Ale też musiała wrócić, bo stan jej babci chorej na alzheimera bardzo się pogorszył i inaczej nie byłoby jej stać na drogie leczenie. Na młodych ludziach określone zachowanie najczęściej wymusza życie. Dlatego przestańmy nazywać ich szczurami.
Rozmawiała Paulina Nowosielska