Trwa ładowanie...
14-09-2011 10:15

Polski żołnierz poległ w boju z... biurokracją

"Mrówie" nie mogło pomóc wsparcie oficerów, którzy go znali i cenili. Zwolniono go ze służby na mocy ustawy. Wszystko przez formalności. Ale koledzy podporucznika walczyli o niego.

Polski żołnierz poległ w boju z... biurokracjąŹródło: Polska Zbrojna
d4ic3qz
d4ic3qz

Z Radkiem Mrowickim, podporucznikiem, którego znam od dawna z licznych opowieści wspólnych znajomych, spotkaliśmy się po raz pierwszy tego lata na poligonie drawskim nad jeziorem Poźrzadło. Prowadził zajęcia z żołnierzami czwartej kompanii desantowanie na brzeg i do wody z łodzi motorowych. Od razu zauważalne były jego fachowość i perfekcja - najpierw rozgrzewka, potem metodyka i szkolenie na sucho, czyli desant z łodzi, których obrys wyznaczono linami na trawie... Wreszcie saperzy zwodowali skorupy, doczepili do nich silniki, odpalili i zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Desantowanie z pędzącej motorówki do wody okazało się trudniejsze niż na lądzie. Karkołomne wyczyny, kończące się wyjściem desantu na brzeg w szyku bojowym, dodawały zajęciom smaku. "Mrówa" po raz kolejny nie zawiódł, przygotował szkolenie na wysokim poziomie, dające jego uczestnikom sporą dawkę adrenaliny.

Podporucznik Mrowicki został zwolniony z zawodowej służby wojskowej rozkazem personalnym dyrektora Departamentu Kadr MON numer 239 z 16 lutego 2009 roku. Powodem było niezłożenie w terminie oświadczenia o stanie majątkowym mimo jednorazowego upomnienia.

Spóźnione żale

Pochłonięty szkoleniami i kursami zapomniał, jak ważne są sprawy formalne. Wprawdzie startujący w dorosłe wojskowe życie dowódca plutonu majątku do ukrycia nie miał, ale sprawę zawalił i przekroczył o trzy dni ustawowy termin złożenia dokumentu. Nie chce jednak opowiadać o niuansach sprawy, która słono go kosztowała.

Ma za sobą ciężkie półtora roku. I wspaniałe doświadczenia, bo gdy znalazł się w opałach, nie został sam. W operację "'Mrówie' na ratunek!" zaangażowali się ci, którzy dobrze go znali, cenili jako żołnierza i wiedzieli doskonale, że wojsko jest dla niego całym życiem. Wiele osób wysłało wówczas poręczenia w jego sprawie do najwyższych organów wojskowych, w tym także do ministra obrony. Koledzy oficerowie napisali w opinii do ministra, że "jest żołnierzem o nieprzeciętnych, znacznie wyższych niż wymagane kwalifikacjach".

d4ic3qz

Mąż zaufania dowództwa jednej z elitarnych brygad napisał: "Mając na uwadze dobro służby wojskowej oraz rozwój sił zbrojnych, ja, oficer Wojska Polskiego, jako osoba godna zaufania, zwracam się do pana ministra w sprawie poręczenia społecznego, którego udzielam osobie podporucznika Mrowickiego Radosława, będącego oficerem o nieposzlakowanej opinii (...). Mój kolega jest żołnierzem, dla którego służba jest przede wszystkim powołaniem. Wszystko, co robi, wykonuje z ogromną pasją i całkowitym poświęceniem. Podporucznik nie pracuje, on służy i z tej służby jest bardzo dumny".

W wojsku śmieją się z ludzi nawiedzonych, rozpoczynających opowieść o swoim życiu od zdania: "Od dzieciństwa chciałem być żołnierzem!". „Mrówa” swą historię zaczyna inaczej: "W podstawówce już wiedziałem, że chcę iść na Zmech. Do wrocławskiej szkoły oficerskiej szedłem przygotowany".

Kurs za kursem

Wcześniej, w cywilu, próbował wszystkiego, do czego miał dostęp - piłki nożnej, ręcznej, koszykówki, lekkoatletyki, kolarstwa. Już w szkole podstawowej zetknął się z fachowym treningiem sportowym. W łódzkim harcerstwie współpracował z Sylwkiem Winiarskim i Jackiem Dziedzielą, znanymi entuzjastami szkolącymi kandydatów do wojska. W podchorążówce bardzo szybko wpadł w podobne środowisko. To był czas, gdy grupa pasjonatów, z majorem Andrzejem Demkowiczem i kapitanem Grzegorzem Mikłusiakiem na czele, wciągała studentów w świat przygody, gór, ratownictwa, systemów walki. Dziś Radek mówi o nich: "Wspaniali oficerowie. Zarażali podchorążych sportem, chęcią poszukiwania nowych dróg". Czuł się na fali, startował w zawodach użyteczno-bojowych, a w 2007 roku ukończył kurs taktyczno-wytrzymałościowy Patrol. Pokonał także morderczego Harpagana, stukilometrowy bieg na orientację.

Curriculum vitae podporucznika zajmuje dwie strony drobnego druku. Ze względu zarówno na jego obszerność, jak i młody wiek bohatera jest to lektura niezwykle zajmująca, szczególnie w części poświęconej kursom i szkoleniom. "Mrówa" zdobył bowiem podstawowe kwalifikacje, a następnie stopnie instruktorskie bądź uprawnienia ratownicze we wszystkich możliwych dziedzinach. Jest ratownikiem wodnym WOPR, instruktorem strzelectwa, walki wręcz i wspinaczki skałkowej, a także płetwonurkiem i skoczkiem spadochronowym.

d4ic3qz

Mimo że jest zwiadowcą, który powinien mocno stąpać po ziemi, kolejnym etapem zwiększania jego kwalifikacji spadochroniarskich było ukończenie kursu AFF, nazywanego przyspieszoną nauką płaskiego spadania. Oddanie serii skoków z czterech tysięcy metrów w towarzystwie instruktorów, z analizą zdarzeń na ziemi, pozwala wejść w tę dziedzinę głębiej, poczuć "smak powietrza". "Mrówa" ma dziś wprawdzie na koncie niewiele ponad setkę skoków, za to większość "wysokich", z kilkudziesięciosekundowym lotem ku ziemi.

Radek ukończył również szkolenie z procedur CSAR i MEDEVAC z użyciem śmigłowców, wcześniejszy kurs ratownictwa klasycznego i z powietrza, uzupełniony świadectwem kwalifikacji członka personelu lotniczego - skoczka spadochronowego. Po zdobyciu państwowych uprawnień instruktora samoobrony zaliczył kilka kursów i odbył parę staży, między innymi organizowanych przez Instytut Krav Maga Polska. Uczestniczył też w szkoleniu specjalnym w systemie Combat 56, z elementami psychologii i zagadnień stresu bojowego. A jak już zainteresował się walką wręcz, to oczywiście potem strzelectwo, ukończenie kursu instruktorskiego z tej dyscypliny, a następnie pogłębienie umiejętności o zdobycie uprawnień instruktorskich z zakresu strzelectwa bojowego i praktycznego w Narodowej Federacji Strzeleckiej. Niekonwencjonalne podejście

Po szkole oficerskiej nie kaprysił. Był dobrze nastawiony do służby w każdej jednostce. Trafił do batalionu zmechanizowanego w zielonym garnizonie. Nie miał tam kompleksów "zmechola", bo szkolenie w brygadzie było ciekawe i intensywne. Szybko dostał propozycję objęcia stanowiska dowódcy plutonu rozpoznawczego w batalionie zmotoryzowanym. Ponieważ dano mu wolną rękę w doborze ludzi, przygotował małą wewnętrzną selekcję. Żołnierze zaliczali ją, brnąc po kolana w śniegu. Nadmiaru chętnych więc nie było, bo kandydaci wiedzieli, że w zwiadzie czeka ich ciężki kawałek chleba, a pieniądze wcale nie będą większe. Mimo to udało mu się zebrać grupę pasjonatów. Nie było im u "Mrówy" lekko. Mieli świadomość, że są obserwowani i oceniani pod względem przydatności do służby. Na szkolenia wychodzili na cały dzień, a często przeciągały się one do nocy. Zajęciom towarzyszyły treningi wytrzymałościowo-siłowe pozwalające na zweryfikowanie poziomu przyswojenia nowych umiejętności. Po powrocie musieli wykonać podciągnięcia na
drążku w pełnym oporządzeniu.

d4ic3qz

W rozpoznaniu podporucznik Mrowicki zawsze czuł się dobrze, bo zwiadowca to jest w jakiś sposób takie trzy czwarte komandosa - wykonuje zadania w małym zespole, w najprzeróżniejszym terenie, a danych o przeciwniku ma niewiele. Przecież po to idzie, żeby je pozbierać dla sił głównych. W sumie działa niekonwencjonalnie.

Przykładem tej niekonwencjonalności jest podejście do strzelania. Dla zwiadowcy kontakt ogniowy jest w zasadzie zapowiedzią porażki. Jeśli już do niego dojdzie, to sprawę musi rozwiązać kilkusekundowe uderzenie całą mocą, dosłownie paraliż ogniowy. I zanim przeciwnik ochłonie, już nie ma zwiadowców. Tak więc najpierw jest ostry wysiłek, następnie chwila na zapoznanie się z sytuacją, rozdział amunicji, przydział celów, sygnał do uderzenia.

Dobry zespół

W sierpniu 2010 roku został poinformowany o możliwości powołania go do zawodowej służby w 18 Pułku Rozpoznawczym w Białymstoku. Udał się więc do WKU, zrobił badania i stawił się w wyznaczonym terminie w jednostce, by podpisać kontrakt. Zawarł go na 18 miesięcy. Ustawa przewiduje, że może pełnić zarówno służbę kontraktową, jak i stałą. Od 15 listopada jest w 18 Białostockim Pułku Rozpoznawczym w służbie kontraktowej, w zdobywającej pierwsze certyfikaty czwartej kompanii. Dowodzi nią kapitan Łukasz Zabłotny, zwiadowca z krwi i kości, który przyszedł z batalionu rozpoznawczego z Giżycka. Potrafił skonsolidować kompanię i stworzyć przyjazny klimat do rozwoju niekonwencjonalnych pomysłów. Ponadto, zdaniem podpułkownika Mariusza Woźniaka, zastępcy dowódcy pułku, ma tu dobry zespół, między innymi Mrowickiego i dwóch młodych podporuczników, Bartosza Sokołowskiego i Tomasza Kowalskiego.

d4ic3qz

Podpułkownik dostrzega i docenia inwencję "Mrówy". Uważa, że jego działania są pożyteczne. - Pododdział przechodzi etap szkolenia indywidualnego, przerabia żołnierskie abecadło. Powtarzanie podstawowych umiejętności wprowadza po pewnym czasie znudzenie. Trzeba zaproponować coś, co przerwie monotonię, ale jednocześnie jest pożyteczne dla tego szkolenia - mówi. Na przykład skoki spadochronowe! Przecież w Hrubieszowie zwiadowcy skaczą. Zdaniem "Mrówy", żołnierz nigdzie tak samego siebie nie sprawdza, nie nabiera mocy, jak podczas skoków. - Cała kompania powinna przejść choć kurs podstawowy, bo to są wówczas zupełnie inni ludzie. I jaki to magnes w werbowaniu najlepszych, nie mówiąc o przygotowaniu do działań z powietrza, bo przecież zwiadowca nigdy nie wie, co go czeka - wyjaśnia. Z jednej strony trzeba będzie popróbować formalnie, oficjalnie, ale w odwodzie czeka Aeroklub Białostocki. Zastępca dowódcy pułku wie, że Mrowicki już to zaszczepił kompanii: "Żołnierze zapisali się do aeroklubu. W pułku traktujemy
skoki jedynie jako ich pasję".

Piotr Bernabiuk, "Polska Zbrojna"

d4ic3qz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4ic3qz
Więcej tematów