PolskaPolski żołnierz poległ w boju z... biurokracją

Polski żołnierz poległ w boju z... biurokracją

"Mrówie" nie mogło pomóc wsparcie oficerów, którzy go znali i cenili. Zwolniono go ze służby na mocy ustawy. Wszystko przez formalności. Ale koledzy podporucznika walczyli o niego.

Polski żołnierz poległ w boju z... biurokracją
Źródło zdjęć: © Polska Zbrojna

14.09.2011 | aktual.: 14.09.2011 10:37

Z Radkiem Mrowickim, podporucznikiem, którego znam od dawna z licznych opowieści wspólnych znajomych, spotkaliśmy się po raz pierwszy tego lata na poligonie drawskim nad jeziorem Poźrzadło. Prowadził zajęcia z żołnierzami czwartej kompanii desantowanie na brzeg i do wody z łodzi motorowych. Od razu zauważalne były jego fachowość i perfekcja - najpierw rozgrzewka, potem metodyka i szkolenie na sucho, czyli desant z łodzi, których obrys wyznaczono linami na trawie... Wreszcie saperzy zwodowali skorupy, doczepili do nich silniki, odpalili i zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Desantowanie z pędzącej motorówki do wody okazało się trudniejsze niż na lądzie. Karkołomne wyczyny, kończące się wyjściem desantu na brzeg w szyku bojowym, dodawały zajęciom smaku. "Mrówa" po raz kolejny nie zawiódł, przygotował szkolenie na wysokim poziomie, dające jego uczestnikom sporą dawkę adrenaliny.

Podporucznik Mrowicki został zwolniony z zawodowej służby wojskowej rozkazem personalnym dyrektora Departamentu Kadr MON numer 239 z 16 lutego 2009 roku. Powodem było niezłożenie w terminie oświadczenia o stanie majątkowym mimo jednorazowego upomnienia.

Spóźnione żale

Pochłonięty szkoleniami i kursami zapomniał, jak ważne są sprawy formalne. Wprawdzie startujący w dorosłe wojskowe życie dowódca plutonu majątku do ukrycia nie miał, ale sprawę zawalił i przekroczył o trzy dni ustawowy termin złożenia dokumentu. Nie chce jednak opowiadać o niuansach sprawy, która słono go kosztowała.

Ma za sobą ciężkie półtora roku. I wspaniałe doświadczenia, bo gdy znalazł się w opałach, nie został sam. W operację "'Mrówie' na ratunek!" zaangażowali się ci, którzy dobrze go znali, cenili jako żołnierza i wiedzieli doskonale, że wojsko jest dla niego całym życiem. Wiele osób wysłało wówczas poręczenia w jego sprawie do najwyższych organów wojskowych, w tym także do ministra obrony. Koledzy oficerowie napisali w opinii do ministra, że "jest żołnierzem o nieprzeciętnych, znacznie wyższych niż wymagane kwalifikacjach".

Mąż zaufania dowództwa jednej z elitarnych brygad napisał: "Mając na uwadze dobro służby wojskowej oraz rozwój sił zbrojnych, ja, oficer Wojska Polskiego, jako osoba godna zaufania, zwracam się do pana ministra w sprawie poręczenia społecznego, którego udzielam osobie podporucznika Mrowickiego Radosława, będącego oficerem o nieposzlakowanej opinii (...). Mój kolega jest żołnierzem, dla którego służba jest przede wszystkim powołaniem. Wszystko, co robi, wykonuje z ogromną pasją i całkowitym poświęceniem. Podporucznik nie pracuje, on służy i z tej służby jest bardzo dumny".

W wojsku śmieją się z ludzi nawiedzonych, rozpoczynających opowieść o swoim życiu od zdania: "Od dzieciństwa chciałem być żołnierzem!". „Mrówa” swą historię zaczyna inaczej: "W podstawówce już wiedziałem, że chcę iść na Zmech. Do wrocławskiej szkoły oficerskiej szedłem przygotowany".

Kurs za kursem

Wcześniej, w cywilu, próbował wszystkiego, do czego miał dostęp - piłki nożnej, ręcznej, koszykówki, lekkoatletyki, kolarstwa. Już w szkole podstawowej zetknął się z fachowym treningiem sportowym. W łódzkim harcerstwie współpracował z Sylwkiem Winiarskim i Jackiem Dziedzielą, znanymi entuzjastami szkolącymi kandydatów do wojska. W podchorążówce bardzo szybko wpadł w podobne środowisko. To był czas, gdy grupa pasjonatów, z majorem Andrzejem Demkowiczem i kapitanem Grzegorzem Mikłusiakiem na czele, wciągała studentów w świat przygody, gór, ratownictwa, systemów walki. Dziś Radek mówi o nich: "Wspaniali oficerowie. Zarażali podchorążych sportem, chęcią poszukiwania nowych dróg". Czuł się na fali, startował w zawodach użyteczno-bojowych, a w 2007 roku ukończył kurs taktyczno-wytrzymałościowy Patrol. Pokonał także morderczego Harpagana, stukilometrowy bieg na orientację.

Curriculum vitae podporucznika zajmuje dwie strony drobnego druku. Ze względu zarówno na jego obszerność, jak i młody wiek bohatera jest to lektura niezwykle zajmująca, szczególnie w części poświęconej kursom i szkoleniom. "Mrówa" zdobył bowiem podstawowe kwalifikacje, a następnie stopnie instruktorskie bądź uprawnienia ratownicze we wszystkich możliwych dziedzinach. Jest ratownikiem wodnym WOPR, instruktorem strzelectwa, walki wręcz i wspinaczki skałkowej, a także płetwonurkiem i skoczkiem spadochronowym.

Mimo że jest zwiadowcą, który powinien mocno stąpać po ziemi, kolejnym etapem zwiększania jego kwalifikacji spadochroniarskich było ukończenie kursu AFF, nazywanego przyspieszoną nauką płaskiego spadania. Oddanie serii skoków z czterech tysięcy metrów w towarzystwie instruktorów, z analizą zdarzeń na ziemi, pozwala wejść w tę dziedzinę głębiej, poczuć "smak powietrza". "Mrówa" ma dziś wprawdzie na koncie niewiele ponad setkę skoków, za to większość "wysokich", z kilkudziesięciosekundowym lotem ku ziemi.

Radek ukończył również szkolenie z procedur CSAR i MEDEVAC z użyciem śmigłowców, wcześniejszy kurs ratownictwa klasycznego i z powietrza, uzupełniony świadectwem kwalifikacji członka personelu lotniczego - skoczka spadochronowego. Po zdobyciu państwowych uprawnień instruktora samoobrony zaliczył kilka kursów i odbył parę staży, między innymi organizowanych przez Instytut Krav Maga Polska. Uczestniczył też w szkoleniu specjalnym w systemie Combat 56, z elementami psychologii i zagadnień stresu bojowego. A jak już zainteresował się walką wręcz, to oczywiście potem strzelectwo, ukończenie kursu instruktorskiego z tej dyscypliny, a następnie pogłębienie umiejętności o zdobycie uprawnień instruktorskich z zakresu strzelectwa bojowego i praktycznego w Narodowej Federacji Strzeleckiej. Niekonwencjonalne podejście

Po szkole oficerskiej nie kaprysił. Był dobrze nastawiony do służby w każdej jednostce. Trafił do batalionu zmechanizowanego w zielonym garnizonie. Nie miał tam kompleksów "zmechola", bo szkolenie w brygadzie było ciekawe i intensywne. Szybko dostał propozycję objęcia stanowiska dowódcy plutonu rozpoznawczego w batalionie zmotoryzowanym. Ponieważ dano mu wolną rękę w doborze ludzi, przygotował małą wewnętrzną selekcję. Żołnierze zaliczali ją, brnąc po kolana w śniegu. Nadmiaru chętnych więc nie było, bo kandydaci wiedzieli, że w zwiadzie czeka ich ciężki kawałek chleba, a pieniądze wcale nie będą większe. Mimo to udało mu się zebrać grupę pasjonatów. Nie było im u "Mrówy" lekko. Mieli świadomość, że są obserwowani i oceniani pod względem przydatności do służby. Na szkolenia wychodzili na cały dzień, a często przeciągały się one do nocy. Zajęciom towarzyszyły treningi wytrzymałościowo-siłowe pozwalające na zweryfikowanie poziomu przyswojenia nowych umiejętności. Po powrocie musieli wykonać podciągnięcia na
drążku w pełnym oporządzeniu.

W rozpoznaniu podporucznik Mrowicki zawsze czuł się dobrze, bo zwiadowca to jest w jakiś sposób takie trzy czwarte komandosa - wykonuje zadania w małym zespole, w najprzeróżniejszym terenie, a danych o przeciwniku ma niewiele. Przecież po to idzie, żeby je pozbierać dla sił głównych. W sumie działa niekonwencjonalnie.

Przykładem tej niekonwencjonalności jest podejście do strzelania. Dla zwiadowcy kontakt ogniowy jest w zasadzie zapowiedzią porażki. Jeśli już do niego dojdzie, to sprawę musi rozwiązać kilkusekundowe uderzenie całą mocą, dosłownie paraliż ogniowy. I zanim przeciwnik ochłonie, już nie ma zwiadowców. Tak więc najpierw jest ostry wysiłek, następnie chwila na zapoznanie się z sytuacją, rozdział amunicji, przydział celów, sygnał do uderzenia.

Dobry zespół

W sierpniu 2010 roku został poinformowany o możliwości powołania go do zawodowej służby w 18 Pułku Rozpoznawczym w Białymstoku. Udał się więc do WKU, zrobił badania i stawił się w wyznaczonym terminie w jednostce, by podpisać kontrakt. Zawarł go na 18 miesięcy. Ustawa przewiduje, że może pełnić zarówno służbę kontraktową, jak i stałą. Od 15 listopada jest w 18 Białostockim Pułku Rozpoznawczym w służbie kontraktowej, w zdobywającej pierwsze certyfikaty czwartej kompanii. Dowodzi nią kapitan Łukasz Zabłotny, zwiadowca z krwi i kości, który przyszedł z batalionu rozpoznawczego z Giżycka. Potrafił skonsolidować kompanię i stworzyć przyjazny klimat do rozwoju niekonwencjonalnych pomysłów. Ponadto, zdaniem podpułkownika Mariusza Woźniaka, zastępcy dowódcy pułku, ma tu dobry zespół, między innymi Mrowickiego i dwóch młodych podporuczników, Bartosza Sokołowskiego i Tomasza Kowalskiego.

Podpułkownik dostrzega i docenia inwencję "Mrówy". Uważa, że jego działania są pożyteczne. - Pododdział przechodzi etap szkolenia indywidualnego, przerabia żołnierskie abecadło. Powtarzanie podstawowych umiejętności wprowadza po pewnym czasie znudzenie. Trzeba zaproponować coś, co przerwie monotonię, ale jednocześnie jest pożyteczne dla tego szkolenia - mówi. Na przykład skoki spadochronowe! Przecież w Hrubieszowie zwiadowcy skaczą. Zdaniem "Mrówy", żołnierz nigdzie tak samego siebie nie sprawdza, nie nabiera mocy, jak podczas skoków. - Cała kompania powinna przejść choć kurs podstawowy, bo to są wówczas zupełnie inni ludzie. I jaki to magnes w werbowaniu najlepszych, nie mówiąc o przygotowaniu do działań z powietrza, bo przecież zwiadowca nigdy nie wie, co go czeka - wyjaśnia. Z jednej strony trzeba będzie popróbować formalnie, oficjalnie, ale w odwodzie czeka Aeroklub Białostocki. Zastępca dowódcy pułku wie, że Mrowicki już to zaszczepił kompanii: "Żołnierze zapisali się do aeroklubu. W pułku traktujemy
skoki jedynie jako ich pasję".

Piotr Bernabiuk, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)