Polski kierowca TIR‑a współczesnym niewolnikiem?
Norwegowie, którzy przed Świętami Bożego Narodzenia pomagali polskiemu kierowcy wrócić do Polski, starają się go odnaleźć, a mediom opowiadają o współczesnej formie niewolnictwa, która panuje w Polsce. Sprawca zamieszania twierdzi, że to wszystko nieporozumienie.
Na parkingu w norweskiej miejscowości Sande od kilku tygodni stoi polska ciężarówka. Ludzie zastanawiają się, gdzie jest kierowca i czy na pewno dotarł do domu bezpiecznie. Przedstawiciele norweskiej firmy transportowej Nistad Transport apelują, by Norwegia zmieniła przepisy i nakazała kierowcom zagranicznych ciężarówek posiadanie odpowiedniego zabezpieczenia finansowego jako warunku wjazdu na teren Norwegii. A wszystko zaczęło się od jazdy na długich światłach.
Pościg za ciężarówką
18 grudnia 2010 roku norweska policja otrzymała kilkanaście zgłoszeń od kierowców o ciężarówce na polskich numerach poruszającej się na długich światłach po drodze E39. Alarmowano, że pojazd stanowi zagrożenie dla innych uczestników ruchu. Policjanci skontaktowali się z kierowcą przy stacji benzynowej w miejscowości Sande. Tłumaczył łamanym angielskim, że w samochodzie doszło do technicznej usterki. Polecono mu wymienić wadliwą część i pokazano, gdzie znajduje się odpowiedni sklep. Został jedynie pouczony i poinformowany, że ciężarówka może kontynuować podróż dopiero po usunięciu usterki.
Bez grosza do Polski?
Obok parkingu, na którym stanęła polska ciężarówka, znajduje się siedziba norweskiej firmy transportowej Nistad Transport. Norwegowie pomogli polskiemu kierowcy i zawieźli go do Oslo, skąd miał się zabrać do kraju. Po kilku tygodniach, kiedy nikt nie odebrał ciężarówki, przedstawiciele Nistad Transport zwrócili się do dziennikarzy państwowej telewizji NRK i dokładnie opisali całą historię. Obszerny tekst na ten temat opublikował w ostatni wtorek serwis internetowy NRK, autorem artykułu jest Anna Gytri.
Przedstawiciele Nistad Transport twierdzą, że polski kierowca mógł zostać zmuszony przez swojego szefa do powrotu do kraju bez finansowego zabezpieczenia. W Norwegii mógł kupić i wymienić brakującą część, ale zdaniem Norwegów, nie miał na to pieniędzy i musiał jechać do Polski na siarczystym mrozie bez grosza przy duszy. Norweg, który wiózł go do Oslo, kupił Polakowi obiad, martwił się też, jak tamten dotrze do celu. Polak zapewniał, że w stolicy Norwegii ma kolegę z firmy, ale ponoć przez całą drogę rozmawiał z kimś przez komórkę i szukał pomocy. Ponieważ nie mówił dobrze po angielsku, panowie nie mogli się dokładnie zrozumieć.
Zmienić przepisy!
Szef Nistad Transport, Gitle Sande, powiedział portalowi NRK, że jego zdaniem był to przykład współczesnego niewolnictwa. Wystosował list, który ma być skierowany do odpowiedniego ministra, z prośbą o zmianę przepisów. Jego zdaniem, kierowcy zagranicznych ciężarówek powinni wjeżdżać do Norwegii tylko z zabezpieczeniem finansowym. To zmusiłoby ich szefów do odpowiedniego uposażania pracowników, a kierowcom oszczędziło przykrych sytuacji.
- Pomogliśmy mu, bo ten człowiek miał błaganie w oczach - powiedział Wirtualnej Polsce Gitle Sande.- Ktoś by powiedział, że to przedstawiciel konkurencji, ale dla mnie to był przede wszystkim kolega po fachu w potrzebie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, nikt by nie miał serca mu odmówić. Proszę, koniecznie dajcie mi znać, gdy zbadacie losy tego kierowcy! - prosił.
W poszukiwaniu zaginionego właściciela
We wtorek rozpoczęliśmy poszukiwania polskiej firmy, do której należy pozostawiona w Norwegii ciężarówka. Przy okazji pytaliśmy o warunki pracy kierowców. - To nie nasze auto - powiedział przedstawiciel firmy STD Transport z Warszawy. - Nie dopuścilibyśmy do takiej sytuacji. Każdy kierowca, który u nas pracuje, ma kartę, z której może skorzystać w razie kłopotów za granicą - zapewniał. Kierowcy zatrudnieni w polskich firmach transportowych nie chcą się wypowiadać oficjalnie. Nieoficjalnie przyznają, że sytuacja opisana przez Norwegów wcale ich nie dziwi. - Taka sprawa to pikuś - mówi Krzysiek (imię zmienione) pracujący jako kierowca TIR-a od 7 lat. - W wielu małych firmach oszczędza się na wszystkim. Kierowa śpi w samochodzie, je posiłki szykowane przez żonę, a w kłopotach radzi sobie sam. Unika ich jak ognia, bo szef każe płacić sobie za wszystko - lusterko, które chuligan odkręcił ci na parkingu, oponę, spóźnienie. Nerwy można stracić w ciągu kilku miesięcy. Kiedy kolega został napadnięty we Francji, to
szef nawet nie zadzwonił do szpitala, a jeszcze chciał chłopaka pozywać do sądu - opowiada.
O pechowym polskim kierowcy nic nie wiedział polski konsulat w Oslo. - Nie zgłosił się do nas - powiedział konsul Marek Pędzich. - Średnio raz w tygodniu mamy zgłoszenie o kłopotach jakiejś polskiej ciężarówki w Norwegii, ale najczęściej chodzi o wykroczenia drogowe lub kłopoty językowe. Nie przypominam sobie, żeby zdarzyło się, iż przychodzi do nas polski kierowca bez jednej korony w kieszeni. Jeśli szef faktycznie zmusił kogoś do pracy w takich warunkach, byłby to dowód skrajnej nieodpowiedzialności. Dziwna sprawa - dodaje.
"To nieporozumienie"
Właścicielem stojącej w Norwegii ciężarówki jest firma Europol z siedzibą w woj. wielkopolskim. Szefowa, Marzena Szymczak, nie rozumie całego zamieszania. - Kierowca miał na karcie pieniądze firmowe oraz własne środki, mógł też w każdej chwili poprosić o więcej - mówi. - Przed podróżą do Norwegii otrzymał 2000 złotych, mogę pokazać potwierdzenie przelewu. To on zaproponował powrót do Polski po nową część. Nie odebraliśmy auta wcześniej, bo jeszcze jedna nasza ciężarówka została w grudniu w Norwegii i chcieliśmy to załatwić w jednym wyjeździe. Nasi kierowcy i mechanik jadą tam niemal zaraz - zapewnia.
Marzena Szymczak tłumaczy, że żaden jej kierowca nie zostaje bez pomocy. Każdy może korzystać z kart płatniczych i kredytowych, w sytuacjach awaryjnych może zażądać od firmy przelania dodatkowych środków na jego konto. Podaje przykład: w grudniu opłaciła bilety lotnicze pracownikom będącym w Norwegii, by mogli wrócić do domu na Sylwestra. Natychmiast podaje też numer telefonu do kierowcy, o losy którego pyta Nistad Transport.
- Powrót do Polski to był mój pomysł - mówi "zaginiony" kierowca, pan Tomasz. - Chciałem być w Polsce na święta, nie chciałem czekać na naprawę. Poza tym po co wydawać 5000 złotych, skoro w Polsce kupię część taniej? To jakieś nieporozumienie, cały czas miałem ze sobą firmowe pieniądze, a z Norwegami po prostu nie umiałem się dogadać po angielsku, kolega mi przez telefon tłumaczył. Głupio mi było, że obcy stawia mi obiad, chciałem zapłacić, ale nie umiałem tego wyjaśnić. Dojechaliśmy z Norwegiem do Oslo, a tam zabrałem się do Polski z innym kierowcą Europolu - zapewnia.
Między Polakiem a Norwegiem
Norwegowie uznali sytuację polskiego kierowcy za dramatyczną. W Norwegii rzadko prosi się nieznajomych o pomoc, nie jest to kraj, w którym wpada się do sąsiada, by pożyczyć proszek do pieczenia. Dla Polaka wciąż w sytuacji awaryjnej pierwszym pomysłem na rozwiązanie sytuacji jest zorientowanie się, czy ktoś może pomóc, a potem dopiero sięganie po środek ostateczny, jakim zdaje się telefon do szefa.
- Oni mają chyba w Norwegii inny sposób życia, myślenia i pracy, inne standardy - mówi pan Tomasz. - Nie chciałem, żeby mnie źle zrozumieli, głupia sprawa, że zrobiło się zamieszanie - zapewnia.
Sprawa polskich samochodów ciężarowych jest w Norwegii dosyć drażliwa. Miejscowi mawiają, że jeśli coś blokuje drogę, to pewnie "jak zwykle" polski kierowca, bo albo nie znał przepisów i nie założył łańcuchów na koła, albo jechał za szybko i też wylądował w rowie. Zdaniem polskich kierowców, Norwegia to trudny kraj do podróżowania: oblodzone, wąskie drogi, drożyzna, bardzo wysokie mandaty. Mało kto lubi jeździć tam z towarem, a już nikt nie chce tam mieć kłopotów. Choć ludzie całkiem mili, w potrzebie pomogą.
Z Trondheim dla polonia.wp.pl
Sylwia Skorstad