Polska z oddalenia
Zdarzyło mi się ostatnio spędzić jakiś czas dość daleko od Polski, w USA. Co więcej, choć wydawać może się to dziwne w dzisiejszych czasach, tylko z rzadka miałem dostęp do Internetu. W rezultacie znalazłem się w sytuacji, w której zdany byłem głównie na obserwację życia codziennego na południu Stanów, niekiedy na dostęp do mediów tamtejszych. Nie chcę jednak zajmować się rzeczywistością amerykańską – chcę raczej wykorzystać tu okazję do refleksji na tematy polskie, widziane właśnie z oddalenia.
Zawsze w takich sytuacjach przekonuję się o znaczeniu dystansu, który pozwala zobaczyć nasze (polskie) problemy, spory i konflikty we właściwej perspektywie. I wtedy też jak zwykle widać, że nasze publiczne i medialne dyskusje wyolbrzymiają pewne problemy, zaś inne, ważne dla sporej części świata, są u nas słabiej dostrzegane.
Jedna z rzeczy, która często mnie zastanawia w takich sytuacjach, to niezmierna koncentracja polskich dyskusji publicznych, mediów, ale i rozmów codziennych Polaków na sprawach lokalnych. Wiem, że nie odkrywam tu Ameryki, ale właśnie w trakcie takich wyjazdów widzę, jak bardzo w Polsce jesteśmy zajęci sobą, mało Europą, a o świecie już nie wspomnę. Amerykanie też są zajęci sprawami ich dotyczącymi, ale jest to lokalność specyficzna. Ponieważ są krajem operującym w skali globalnej, mają takie szczęście (nieszczęście), że nawet część ich spraw lokalnych ma wymiar globalny. Sytuacja na Bliskim Wschodzie, wojna w Iraku, Afganistan – o tych sprawach rozmawiają ludzie, tymi kwestiami zajmują się media. Ale zajmują się też Afryką, Ameryką Łacińską. Niby to nic dziwnego, znów działa ta sama prawidłowość: w końcu w społeczeństwie prawdziwie wielonarodowym i wielokulturowym, to, co się dzieje w tych regionach świata szybko przekłada się na kwestie „lokalne” poprzez zwiększanie lub zmniejszanie strumienia imigrantów.
To, co nam w Polsce wydaje się wciąż dalekie i po części nawet „sztuczne” jako problem społeczny, np. globalne ocieplenie, czy w ogóle kwestie związane z kurczącymi się źródłami tradycyjnej energii, czy ochroną środowiska, tu są kwestiami naprawdę dyskutowanymi i emocjonalnie przeżywanymi. No, może przesadziłem: akcja wokół obwodnicy w Dolinie Rospudy, a przede wszystkim polski udział w ekspedycjach irackiej i w Afganistanie pokazują, że część z tych problemów jest już obecna i u nas.
Kiedy się słucha dyskusji amerykańskich, odbiera tamtejsze przekazy medialne, wtedy widać jeszcze jedną różnicę. Nasze spory i konflikty dotyczą głównie kwestii symbolicznych, dzieją się w sferze słów i ideologii. Jeden polityk nazwał drugiego kretynem i zdrajcą (tylko tyle zobaczyłem parę dni temu w Internecie i do dziś mam ten komfort, że nie wiem, o co chodziło, ale zaraz po powrocie tego komfortu niestety pozbędę się). W Polsce kłócimy się o to, kto jak kogo nazwał, kto jest jaki. To właśnie sfera symboliczna, z silnymi akcentami personalnymi. To oczywiście także jest w dysputach i sporach amerykańskich. Ale mam wrażenie, że w USA relatywnie więcej sporów dotyczy problemów społecznych, że w ogóle dyskusje nakierowane są bardziej na problemy, a nie na osoby.
Nawet gdy patrzy się na kompozycję takiego skądinąd znanego dziennika jak „Miami Herald”, to kwestie dotyczące zagadnień społecznych, demograficznych, w ogóle dotyczące życia tzw. normalnych ludzi zdają się tam zajmować proporcjonalnie więcej miejsca niż „czysta” polityka, a na pewno więcej miejsca niż u nas. Tam bardzo istotną informacją staje się to, że badania dowiodły, że poziom przedszkolnej edukacji jest niezmiernie ważny dla przyszłości dziecka, a u nas kwestie społeczne, edukacyjne spychane są w mediach na dalszy plan przez wąsko rozumianą politykę.
Ciekawe, czy tak będzie zawsze, czy też w miarę unowocześniania kraju zmieni się też perspektywa dominująca w publicznych debatach. Póki co jednak będę musiał zmienić swą własną optykę i z przyjemnego oddalenia powrócić do środka polskich spraw i sporów.
Prof. Andrzej Rychard dla Wirtualnej Polski