Polska ma o co walczyć w nowej strategii USA
. Wszystko przez tarczę, która w ostatnich latach była w polskiej praktyce politycznej postrzegana jako główny, jeśli nie wręcz jedyny, wyraz wsparcia przez USA naszego bezpieczeństwa. Niektórzy instalację amerykańskiej bazy przeciwrakietowej w Polsce traktowali jako cel sam w sobie i gotowi byli przyjmować bezwarunkowo amerykańską ofertę. Dlatego dzisiaj, gdy USA zmieniają swoją koncepcję, dla nich świat się wali i mówią o zdradzie, o oszukaniu nas przez wielkie mocarstwo. Tak jakby tarcza była dzieckiem porozumienia polsko-amerykańskiego, a nie przedsięwzięciem stricte amerykańskim, do którego Polska została doproszona tylko dlatego, że leży w optymalnym dla USA miejscu z punktu widzenia operacyjnego i ekonomicznego. Inni, którzy z kolei w planach amerykańskich widzieli tylko samo zło, dzisiaj od razu ochoczo biją w bębny radości i triumfu, otwierają szampana. Chyba i jedni i drudzy robią to przedwcześnie.
22.09.2009 | aktual.: 22.09.2009 11:23
Takie bowiem czarno-białe postrzeganie rzeczywistości mało kiedy ma coś wspólnego z realizmem. Ani poprzedni projekt amerykański nie był idealny z punktu widzenia polskich interesów, słusznie więc należało twardo negocjować jego warunki szczegółowe i rząd to robił, ani też obecna decyzja administracji Obamy nie oznacza odejścia od programu obrony przeciwrakietowej i nie kończy możliwości naszej współpracy z USA w tej dziedzinie. Słynna obamowska ZMIANA w polityce (jej istotę można sprowadzić do "antybuszyzmu", trochę podobnego do naszego krajowego "antypisizmu"?) w odniesieniu do obrony przeciwrakietowej oznacza po prostu jedynie zmianę kolejności i sposobu realizowania tych samych zadań, mających w rezultacie doprowadzić do tego samego celu: zbudowania wielowarstwowego i kompleksowego systemu obrony przeciwrakietowej w wymiarze globalnym.
Poprzedni program zakładał zbudowanie najpierw przez USA obrony kontynentu amerykańskiego, czyli dodanie do baz na Alasce i w Kalifornii trzeciej bazy w Europie dla uzupełnienia osłony na kierunku azjatyckim osłoną na kierunku bliskowschodnim. W następnej kolejności miały być rozwijane regionalne systemy obrony z udziałem sojuszników, w tym NATO. Obama zmienia kolejność: najpierw chce budować system regionalny, dla osłony swych wojsk i obiektów (a przy okazji także sojuszników) w pobliżu rejonów zagrożeń, a dopiero potem, za ok. 10 lat, uzupełnić go systemem zwalczania rakiet międzykontynentalnych mogących zagrozić terytorium USA.
Jednym słowem: cel ten sam, inne metody. Bush, mocno doświadczony 11 września 2001 roku, bardziej koncentrował się na bezpieczeństwie samych Stanów Zjednoczonych i skłonny był raczej przyjmować groźniejsze scenariusze. Obama - zwolennik doktryny liberalnej w stosunkach międzynarodowych - kieruje się bardziej optymistyczną wizją świata: przyjmuje łagodniejsze oceny wywiadowcze, skłonny jest wierzyć w dobrą wolę i wsparcie innych graczy światowych. Zakłada, że ma więcej czasu na zorganizowanie obrony przeciwrakietowej kontynentu amerykańskiego i liczy, że w rozwiązaniu tego problemu, jak zresztą innych, pomogą mu sojusznicy oraz tacy gracze, jak Rosja lub Chiny. Skłonny byłbym sądzić, że chyba się przeliczy, ale to już temat do innej dyskusji. Fakt jest faktem: USA w krótkiej, kilkuletniej perspektywie odstępują od budowania swojej tarczy międzykontynentalnej w Polsce i Czechach i przekładają to zadanie na perspektywę dekady. Zamiast tego chcą w pierwszym kroku zintensyfikować budowę bardziej elastycznej i
bezpośredniej sieci przeciwrakietowej na teatrze europejskim.
Nie możemy się za to na nich obrażać. Trzeba to po prostu przyjąć jako obiektywną rzeczywistość i szukać w niej dla siebie korzyści strategicznych. A trzeba przyznać, że ta zmieniona wersja, w porównaniu z poprzednią, stawia przed nami nieco inne wyzwania, stwarza dodatkowe szanse i niesie trochę mniejsze ryzyko. Innym wyzwaniem jest to, że w nowej ofercie położenie Polski nie jest już samo w sobie handicapem. Polska była optymalnym miejscem dla bazy przeciwrakiet międzykontynentalnych, natomiast te do bezpośredniej obrony operacyjnej mogą być z powodzeniem rozmieszczane także na terytoriach innych państw. Jeśli chcielibyśmy o nie zabiegać, konkurencja będzie większa. Dodatkowe szanse wiążą się z tym, że nowe systemy przeciwrakietowe w Polsce nie tylko oznaczałyby obecność amerykańską (tak jak w poprzedniej opcji), ale dodatkowo zapewniałyby bezpośrednią obronę przeciwrakietową całego terytorium Polski, czego nie dawała opcja Busha. Przyspiesza to również budowę systemu obrony przeciwrakietowej NATO, co dla
nas ma wręcz kluczowe znaczenie. Zmniejszenie ryzyka dotyczy zwłaszcza obszaru politycznego (wyeliminowanie rozbieżności sojuszniczych w tej sprawie, zmniejszenie presji Rosji) i operacyjnego (np. mniejsze zagrożenie atakami z powietrza wobec bezpośredniej obrony przeciwrakietowej).
Trzeba to wszystko racjonalnie ocenić, zbilansować i szybko podjąć decyzję. Wstępna analiza pozwala sądzić, że powinniśmy kontynuować współpracę z USA w tej dziedzinie i zabiegać o rozmieszczanie elementów amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej. Trzeba też wykorzystać istniejące po stronie amerykańskiej swego rodzaju poczucie potrzeby zrekompensowania nam skutków rezygnacji z dotychczasowego programu. Byłoby ono silniejsze, gdybyśmy ratyfikowali poprzednie porozumienie, ale to już minęło i nie powinniśmy popełniać w przyszłości takich błędów.
Gen. Stanisław Koziej specjalnie dla Wirtualnej Polski