Polska idzie z duchem zemsty
Jeżeli cokolwiek mnie denerwuje i czyni zgorzkniałym, to wykorzystywanie tych, których już nie ma, do bieżącej polityki
Z prof. Januszem Stannym, obchodzącym jubileusz 50-lecia pracy artystycznej, rozmawia Przemysław Szubartowicz
– Trudno dziś satyrycznie komentować polską rzeczywistość polityczną?
– Mógłbym odpowiedzieć truizmem, że to wszystko już przerosło oczekiwania tych, którzy chcą się z tego śmiać. Ale, wie pan, tak naprawdę to jest rzucanie grochem o ścianę. Jeśli chodzi o moją działalność artystyczną, rysunek satyryczny jest tylko kwiatkiem do kożucha. No bo jaka musiałaby być siła sprawcza rysunku, żeby tych wszystkich kłócących się przy korycie zmienić? Nie do pomyślenia.
– Ale pewnie lżej się panu robi na sercu, jak pan choć obśmieje tego czy tamtego...
– Naprawdę lżej by mi było na płaszczyźnie działań społecznych czy naprawczych. Jestem już w takim wieku, w którym się nie wierzy, że jak się napisze, to się naprawi. Poza tym, jakby miało być lepiej, to już by było.
– Pan mówi: kwiatek do kożucha, ale wielu ludzi czeka na taki oddech, na to, żeby móc się uśmiechnąć. Nic tak dobrze przecież nie robi na głupią politykę jak śmiech.
– Jeśli ktoś się uśmiechnie, to dla mnie jest to oczywiście ważne. Jednak naprawdę czuję się tak, jakbym pisał listy, a potem zamykał w butelkach i wrzucał do morza. Może ktoś taki list znajdzie, może się uśmiechnie, zrobi mu się miło. Ale nic więcej.
– Śmiech to siła, przecież pan o tym wie.
– Ach, proszę pana, jasne, że wiem. Już choćby po tym, że tym najbardziej śmiesznym politykom powoli zaczynają spadać notowania. Oni sobie nie zdają sprawy, że są już tak śmieszni, że społeczeństwo zaczyna to zauważać. Ale nie dzięki artykułom czy rysunkom satyrycznym. Dziś dostępność do informacji jest tak ogromna, że już każdy wie, że to jest śmieszne. Jak się pokaże w telewizji polityk X, to ja wiem, co on powie, a jak obok niego siedzi Y, to też wiem. A rysunek jest potrzebny do ozdobienia tygodnika, i tyle. Dla mnie osobiście jest to po prostu przyjemna forma kontaktu ze społeczeństwem, ale siły sprawczej nie widzę w tym żadnej.
– A kiedyś była w tym siła sprawcza?
– Kiedyś była większa, bo nie było wolności słowa. Dziś jest wolność, to znaczy jeszcze jest, i wystarczy spojrzeć na przykład na pejzaż kabaretów, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przecież to zdechło. Nawet z kelnerów nikt się nie śmieje. A dawniej jak poszło się do kabaretu, było z czego się śmiać. Metafora, dwuznaczność, ktoś powiedział „ruskie pierogi” i wszyscy się tarzali. Dziś ciężko o tarzanie się.
– Cenzura jako instrument inspirujący?
– Oczywiście, że tak! Tamten system wyzwalał w ludziach mówienie tego, co myślą i chcą powiedzieć, za pomocą metafory. Na tym opierał się przecież cały polski plakat. Studiowałem u Henryka Tomaszewskiego, jednej z ważnych postaci naszej sztuki. Opowiadał mi kiedyś, że w Łodzi, gdzie mieszkał od 1945 do 1950 r., przyszła do niego pewna pani, która była dyrektorką CWF, czyli Centrali Wynajmu Filmów. Wtedy jeszcze były amerykańskie filmy, dopiero później ich nie było. Początkowo ta pani chciała, żeby on i inni artyści robili plakaty, jak to tygrys skacze na kobietę, takie, jakie były w Paryżu. Oni powiedzieli, że nie, może im się nie chciało, może nie umieli, w każdym razie nie widzieli w tym sensu. I właśnie wtedy zaczęli robić ten dziwaczny, metaforyczny plakat. Tak zaczęła się historia pięknego okresu polskiej kultury. – A cenzura bardzo interesowała się plakatem filmowym?
– Prawie wcale się nie interesowała, nie słyszałem o tym. Polski plakat filmowy dlatego był taki dobry, że nie musiał spełniać warunków napędzania ludzi do kin. To była sztuka dla sztuki, a nie po coś. Natomiast te plakaty, które są teraz, mają do odegrania pewną rolę użytkową i widać, jakie są. Przychodzą z filmem i odchodzą z nim. Liczy się wielkość czcionki, nazwisko i tak dalej. A wtedy nikt się z tym nie liczył. Czytelność liter była na dziesiątym planie, chodziło o pomysł, o sztukę, krótko mówiąc.
– To jaka, według pana, jest rola sztuki współcześnie? Lubi pan sztukę krytyczną?
– Weźmy za przykład „Łaźnię” Katarzyny Kozyry. Wie pan, gdziekolwiek postawi się ukrytą kamerę, ludzie będą tak się zachowywać, jak się zachowują. Z tej pracy dowiedziałem się tyle, że ludzie w łaźni zachowują się tak jak ludzie w łaźni. Gdyby Kozyra postawiła kamerę w kościele, to ludzie by się zachowywali tak jak ludzie w kościele. Jak dla mnie, to trochę za mało. To nie jest tak, że ja tego nurtu nie akceptuję, ale wydaje mi się to dosyć łatwe. Na ASP spotykam się z wieloma młodymi ludźmi, mam wrażenie, że oni cierpią na dziwną przypadłość. Dałem im kiedyś temat, żeby namalowali świętego Mikołaja. I co dostałem do korekty? Pirata z jednym okiem, z wykrzywioną twarzą, pokazującego język.
– Mają wyobraźnię po prostu. I są przewrotni, jak to studenci.
– E tam, twórca powinien mieć rozeznanie w kontekście społecznym, a nie ze świętego Mikołaja robić złego ducha, bo to nie leży w tej płaszczyźnie. Cały czas mówię oczywiście o grafice użytkowej. Gdybym im powiedział, że mają przetworzyć świętego Mikołaja i zakwestionować tę postać, to co innego. Ale ja chciałem, żeby słodkiego namalowali, a tego nie potrafili, woleli udziwniać.
– Słuchając pana, mam wrażenie, że jest pan dziś konserwatystą w swoim myśleniu o sztuce. Mylę się?
– Myli się pan. Nie jestem konserwatystą, raczej człowiekiem doświadczonym.
– Czym wobec tego jest dla pana sztuka w ogóle?
– A na to pytanie nie umiem do dziś odpowiedzieć. Od dzieciństwa wiedziałem, kim będę, po prostu. Nigdy nie chciałem być strażakiem, pilotem, politykiem. Miałem wewnętrzne przekonanie, że będę plastykiem. Robiłem wszystko, żeby tak się stało, jest w tym jakaś moja zasługa, ale wierzę w coś takiego, że zostałem tym, kim musiałem zostać. Podobno są takie wypadki. * – Przeznaczenie?*
– Nie wiem. Ja po prostu wiedziałem, kim będę.
– A młodzi ludzie, którzy przychodzą na Akademię Sztuk Pięknych, też wiedzą, po co przychodzą?
– Z młodymi ludźmi zawsze miałem dobry kontakt, ponieważ mówiłem im, co naprawdę myślę. Nie byłem dobrym wujkiem, a mimo to w pracowni zawsze miałem tłumy. Pan pyta, po co przychodzą na akademię... Nie mam pojęcia. Dziś naprawdę nieliczni potrafią żyć z wykształcenia plastycznego. Na ogół idą klepać na komputerze niemieckie kolorowe magazyny albo coś w tym stylu. Sztuka to ciężki kawałek chleba. Czasy też są marne...
– Są...
– Telewizja jest zabójcza. Ale nie dlatego, że są w niej japońskie kreskówki, tylko dlatego, że potwornie ujednolica wyobraźnię. Także mówiąc bez przerwy o polityce. My jesteśmy przesiąknięci polityką. I narcyzmem politycznym. Megalomanią. Czy pan sądzi, że w Belgii wiedzą, kto jest u nich premierem? Albo czy kogokolwiek w Szwajcarii obchodzi, kto nimi rządzi? No, ale to są szczęśliwe społeczeństwa, dla których ważne jest, czy mają podwyżkę, czy jej nie mają.
– To dlaczego u nas jest, jak jest?
– Przede wszystkim nauczyliśmy się powoływać na zachodnie demokracje, a to jest chybiony pomysł, bo my jesteśmy z innej gliny. Tamte demokracje już w XVIII w. ciułały pieniądze na to, co mają dzisiaj. A w Polsce? Zemsty i rozliczenia z duchami. Niedawno była wielka dyskusja, co robić z Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie. Że niepotrzebny, brzydki, zburzyć. A ja nie mam w sobie nienawiści do kamienia. Pomyślmy, ile Hindusi musieliby zerwać u siebie torów. Przecież wszystko im zbudowali Anglicy.
– Jakby się dobrze przyjrzeć, to wszystko można by zburzyć.
– Tak, na przykład MDM. A pałac im się nie podoba nie tylko ze względu na duchy. Cóż, jest, jaki jest, Chicago, lata 20., 30. Mnie się w głowie nie mieści, jak można w ogóle myśleć o tym, żeby ogromne pieniądze przeznaczać na burzenie. Nie lepiej na budowanie?
– U nas w ogóle chce się walcem rozjeżdżać przeszłość, nie tylko architektoniczną.
– I to jest podstawowe polskie choróbsko. My nie potrafimy nawet wyobrazić sobie przyszłości, więc skupiamy się na potwornej chęci przeinaczenia przeszłości. Były takie, a nie inne sytuacje społeczne, było, jak było, a teraz co, do Jałty mamy się cofnąć? Tymczasem mądrzy Niemcy po wojnie zachowali ciągłość. Wzięli odpowiedzialność za Hitlera, był proces w Norymberdze, ale oni nie mówią, że nie było III Rzeszy. Nie spotkałem Niemca, który by wygrażał przeszłości, choć była to przeszłość straszna. Oni przyjęli odpowiedzialność i żyją z tą traumą, ale idą dalej. Byłem z kolegą, powstańcem, na wycieczce, między innymi w Austrii. Spotkaliśmy tam człowieka, który, jak się okazało, w czasie powstania warszawskiego jeździł samochodem pancernym wzdłuż brzegu Wisły. Ten Niemiec mówił o tym jak o zabawnej przygodzie, tymczasem ten mój kolega cały czas nie mógł zrozumieć, jak można w ten sposób myśleć. Widocznie można. To jest coś więcej niż kwestia mentalności. * – A co to jest? Może jednak inna perspektywa, inna
pamięć doświadczenia. Może tego Niemca mniej bolało?*
– Proszę pana, pewnie tak, ale chodzi o to, w szerszym planie, że Polska prawie zawsze była półkolonią, a inne państwa Europy nie były. My byliśmy poddanymi, oni nie. Wiele pokoleń i wiele epok pracowało na naszą współczesną mentalność charakteryzującą się brakiem dystansu do przeszłości i nieumiejętnością patrzenia w przyszłość. Jesteśmy przez to, że ciągle ktoś nam siedział na karku, skurczeni. To jest bardzo smutne.
- Skoro już mowa o przeszłości... Jak pan patrzy na to swoje pięćdziesięciolecie pracy artystycznej, to co pan czuje?
– Byłem młody...
– Ale dziś ma pan, tak mi się zdaje, dość nonszalancki stosunek do sztuki.
– No, wie pan, w tym wieku to już mogę, bo wiele widziałem, wiele wiem i rozumiem. Studiowałem u znakomitego pejzażysty Stanisława Czajkowskiego, autentycznego uczestnika wesela Wyspiańskiego. Bywały wtedy gigantycznie wystawy radzieckich malarzy. Pamiętam, że jak powieszono obraz pewnej artystki pod tytułem „Zbiór zboża na Ukrainie”, to ziarno się z tego obrazu sypało, tak to było namalowane. I ten miły mój profesor, związany z Młodą Polską, tłumaczył nam, że to nic nie da, że nie tędy droga, nawet, jakby się wysypało korce ziarna, to i tak ludzie na Ukrainie będą głodni. Chcę powiedzieć, że dostrzegam niewielką rolę sztuki i słowa pisanego w życiu.
– Mówiąc takie rzeczy, być może odziera pan właśnie ze złudzeń niejednego idealistę.
– Bo nie ma co z idealizmem przesadzać. Dziś jest rynek, trzeba zarabiać. A cyganeria? Ech, to i gruźlica musiałaby być na wyciągnięcie ręki... Widziałem na akademii tych idealistów, kolejka, żeby złożyć teczki ze swoimi pracami. Jak ćmy do lampy: będę artystą! Schodziłem schodami i myślałem sobie, że stanę i zacznę krzyczeć: gdzie wy, po co, na co wam to?!
– Ale ci młodzi ludzie jeszcze mają w sobie iskrę, jakiś bunt, sprzeciw wobec świata. Młody człowiek musi iść z motyką na słońce, inaczej nie byłby sobą!
– A niech sobie idzie, na swoją odpowiedzialność. A ja i tak swoje wiem. Ten człowiek po 20 latach malowania zrobi wystawę w Zachęcie i co? Ruszy bryłę świata? Popchnie rzeczywistość? Guzik! - Wystarczy, że komuś, choćby jednej osobie, zmieni perspektywę.
– To niech sobie ten ktoś najpierw pójdzie do Muzeum Narodowego. Niech tam pochodzi, popatrzy, bo to, o czym pan mówi, to jest sztuka nastawiona na doraźny efekt. A doraźne petardy niczego nie ruszą. To też wynika z mojego doświadczenia...
– Strasznie pan zgorzkniały.
– Niech pan nie przesadza, to realizm. A poza tym odczuwam wewnętrzny spokój, ponieważ jestem człowiekiem zrealizowanym, co nie każdemu się udaje. Miałem cel, który osiągnąłem. Jestem więc najbardziej szczęśliwym człowiekiem, jakiego mogę sobie wyobrazić.
– Tylko że jakoś nie cieszy się pan, że doczekał takiej Polski.
– Proszę pana, Polska jest nieosiągalnym ideałem. Pracowały na to pokolenia powstańców. A jeżeli cokolwiek mnie denerwuje i czyni zgorzkniałym, to wykorzystywanie tych, których już nie ma, do bieżącej polityki. Zrobili sobie jakiś czas temu śpiewogrę powstańczą. Przy Wytwórni Papierów Wartościowych biegali przebierańcy, a na stokach Cytadeli stały tłumy ludzi pijących colę i jedzących fistaszki. Co to im dało? Przecież to nie to. Widziałem obwieszonych butelkami z colą harcerzy, którzy wchodzili do kanału na placu Krasińskich. I co? Że kanały niskie? No, niskie. Ale nikt im karbidu na głowy nie rzucał. To jest nie do powtórzenia. Klimat, smród, dramat. To powinien być zamknięty rozdział, niewykorzystywany do bieżącej polityki.
– Jaką da pan radę?
– A co, ja jestem od rad?
– Pewnie, przecież swoim studentom pan radzi...
– Hm, jeśli sztuka, to starać się po prostu powiedzieć coś niebanalnego o rzeczywistości. Ale, wie pan, dziś jest tak, że w szkołach średnich niedouczeni uczą niedouczonych. I nikt nie powie tym ludziom dużej części prawdy, bo ważniejsze są aktualne układy polityczne. Rośnie zmarnowane pokolenie. Co będzie za 50 lat? Warto by się może zapisać do jakiejś słusznej partii, żeby nie być szarpanym w tej dalekiej przyszłości? Ja studiowałem w latach 1952-1957...
– W trudnym czasie...
– Ja go pamiętam jako słońce. Deszcz nie padał, byłem studentem, socrealizm był gdzieś w tle, ci, którzy mnie uczyli, mówili prawdę, że to lipa. Na ogólnopolskie wystawy w Zachęcie szli znakomici pejzażyści. Malowali świetne pejzaże i podpisywali to „Droga do PGR-u”, żeby coś było. Tak było. A młodzi? Jak chcą, to niech idą z tą motyką. Może dojdą, czego zresztą im życzę.
* JANUSZ STANNY (ur. w 1932 r.)* – grafik, jeden z najznakomitszych polskich ilustratorów książkowych i prasowych. Studiował w warszawskiej ASP. Zajmuje się ilustracją książkową, grafiką, plakatem, filmem animowanym oraz rysunkiem satyrycznym. Jako karykaturzysta debiutował w 1951 r. na łamach „Szpilek”. Następnie rysunki zamieszczał w „Dookoła świata” i tygodniku „Świat”. Jako konsultant lub kierownik graficzny współpracował z wieloma wydawnictwami. Publikował w „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polsce Zbrojnej”, jest stałym rysownikiem „Przeglądu”. Laureat wielu nagród i wyróżnień zdobytych w kraju i za granicą.