Polscy uchodźcy w Indiach i na Bliskim Wschodzie
Pierwsza część polskich wychodźców 12 marca 1942 roku dotarła do północno-wschodniego Iranu. W ciągu następnych sześciu miesięcy dołączyły do nich - głównie morzem - trzy kolejne grupy. Łącznie Persowie przyjęli blisko 120 tysięcy Polaków. Jedną trzecią stanowili cywile. Gdy Sybiracy nabrali sił, rząd RP na uchodźstwie zaczął szukać im innego schronienia. W 1945 roku na perskiej ziemi pozostawało już tylko - lub aż - 3,5 tysiąca polskich obywateli. Żołnierze walczyli w Europie, a cywile odnaleźli azyl w Libanie, Palestynie, Afryce Wschodniej, RPA, a nawet w Meksyku i Nowej Zelandii (tamtejszy premier zaprosił ponad 700 polskich dzieci z opiekunami) - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.
14.09.2015 16:00
Jeśli pogoda dopisywała, rejs z Kransowodzka na południe Morza Kaspijskiego zajmował sześć i pół godziny. W warunkach sztormowych, a te zdarzały się często, trwało to jednak znacznie dłużej. Dla wielu Polaków pordzewiałe, zatłoczone kutry rybackie okazywały się śmiertelną pułapką; wycieńczeni morderczą podróżą w bydlęcych wagonach umierali na ostatniej prostej do wybawienia.
"Wyczerpani ciężką pracą, chorobami i głodem, prawie nierozpoznawalni jako ludzie, zeszliśmy ze statków w porcie Pahlavi. Tam razem uklękliśmy rzędami na piasku plażowego wybrzeża, by ucałować ziemię Perską. Były nas tysiące, uszliśmy z Sybiru i byliśmy wolni" - wspominała po ponad półwieczu Helena Woloch, jedna z ocalałych.
Nieludzka ziemia
17 września 1939 roku radzieckie wojska zaczęły przelewać się przez wschodnią granicę Rzeczpospolitej. Osłabieni walką z Niemcami, zaskoczeni zdradą i zdezorientowani własnymi rozkazami ("Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów" - głosiła dyrektywa marszałka Rydza-Śmigłego), Polacy nie zdążyli stawić większego oporu Sowietom. Po dwóch tygodniach Armia Czerwona trzymała w żelaznym uścisku połowę kraju. Rosyjscy żołnierze niemal natychmiast zabrali się za realizację poleceń Stalina: ze wschodniej Polski mieli zniknąć wszyscy, którzy mogli stanowić zagrożenie.
W ciągu kolejnych dwóch lat w głąb ZSRR przymusowo wysłano około 800 tysięcy polskich obywateli. Prawie połowa z nich trafiła - o ile przeżyli kilkudziesięciodniową podróż - do obozów pracy na Syberii. "Nieludzka ziemia", jak ją nazywano, prędko zamieniła się w gigantyczne cmentarzysko; śmiertelność w niektórych łagrach sięgała 25 proc. rocznie.
Sytuacja zesłanych uległa nagłej zmianie w połowie 1941 roku, tuż po ataku Hitlera na ZSRR. Stalin rozumiał, że do walki z Niemcami przyda mu się każda para rąk; nie miał też nic przeciwko temu, by polscy żołnierze ginęli na froncie. 30 lipca 1941 roku Władysław Sikorski i Iwan Majski (radziecki ambasador w Londynie) podpisali układ przywracający stosunki dyplomatyczne między Polską a Związkiem Sowieckim. Umowa przyznawała amnestię wywiezionym Polakom i zezwalała na odbudowanie polskich sił zbrojnych na terenie ZSRR. Już wkrótce do oddziałów formowanych przez gen. Andersa zaczęły zgłaszać się tysiące ochotników. Moskwa nie zamierzała wszakże czekać, aż nowa armia osiągnie gotowość. Komuniści chcieli zobaczyć ją w boju jak najprędzej.
Polka z wnukami w Teheranie w obozie dla uchodźców prowadzonym przez amerykański Czerwony Krzyż fot. Biblioteka Kongresu USA/Wikimedia Commons
Aby zyskać więcej czasu, generał Anders postanowił wyprowadzić swoich ludzi na południe. Stalin zajęty wydarzeniami na zachodzie, nie oponował. Do wycofujących się pod rosyjskim nadzorem dywizjonów masowo przyłączali się cywile. W trakcie tułaczki z Uralu, Workuty, Kołymy, Nowosybirska i Kazachstanu tysiące z nich miały stracić życie.
"Pamiętam śliczną, pięcioletnią dziewczynkę, która po pięciu dniach podróży dostała zapalenia płuc i zmarła. To był luty, najgorszy, trzaskający mróz. Gdy pociąg zatrzymał się w polu, wydarli ją z ramion matki i zostawili w śniegu. Potem się człowiek oswoił ze śmiercią, ale właśnie ta pierwsza, na samym początku, zrobiła na wszystkich wrażenie nieprawdopodobne" - opowiadała po dekadach twórcom filmu "Dzieci Isfahanu" jedna z uczestniczek tułaczki, Irena Godyń.
120 tys. polskich uchodźców
Pierwsza część polskich wychodźców 12 marca 1942 roku dotarła do północno-wschodniego Iranu. W ciągu następnych sześciu miesięcy dołączyły do nich - głównie morzem - trzy kolejne grupy. Łącznie Persowie przyjęli blisko 120 tysięcy Polaków. Jedną trzecią stanowili cywile.
Mimo doraźnej pomocy irańskiej armii i brytyjskich organizacji humanitarnych, wśród wymęczonych syberyjską gehenną przybyszów szerzyły się choroby płuc, dyzenteria i tyfus. W ciągu paru tygodni liczba zgonów przekroczyła dwa tysiące. "Polacy wyglądali fatalnie, byli wychudzeni, niezdrowi i odziani w szmaty" - opisywał w irańskim filmie dokumentalnym "Utracony requiem" Gholam Abdol-Rahimi, fotograf z Pahlavi i świadek tamtych wydarzeń. "Mój znajomy, cieśla, przygotowywał dla nich trumny. Każdego dnia umierało po pięćdziesięciu" - dodawał.
Polacy z obozu dla uchodźców w Iranie witają nowo przybyłą grupę uchodźców. 6 listopada 1942 r.fot. Imperial War Museum/Wikimedia Commons/ Terry Ashwood
O ile większość polskich żołnierzy szybko skierowano do alianckich baz w Iraku (tam weszli w skład II Korpusu, który ostatecznie trafił do Włoch), tak cywile zostali rozproszeni po niemal całym Iranie. Największe obozy dla uchodźców utworzono w Teheranie, Meszhedzie, Ahwazie i Isfahanie. W tym ostatnim mieście, położonej ponad 1500 m n.p.m. byłej stolicy Persji, zamieszkało 2600 polskich dzieci, w dużej mierze sierot. Wszystkie chodziły do zorganizowanych przez organizacje polonijne szkół, a wiele dołączyło też do utworzonych naprędce hufców harcerskich. Do isfahańskich sierocińców parokrotnie zawitał szach Iranu, Reza Pahlawi. Ale nie oznaczało to, że miejscowe władze były zachwycone obecnością europejskich uchodźców.
Iran zmagał się w tym czasie z wieloma trudnościami, zwłaszcza finansowymi. Kraj był też ciągle zagrożony niemiecką inwazją. Decyzja o przyjęciu uciekinierów z Polski zapadła więc nie w Teheranie, a w Londynie - Persja od roku znajdowała się bowiem pod brytyjsko-sowiecką okupacją. Szach musiał po prostu zaakceptować to polecenie.
Choć niekiedy dochodziło do spięć, szczególnie na tle obyczajowym, zwykli Irańczycy traktowali Polaków bardzo przyjaźnie. "Zaakceptowali nas takimi, jakimi byliśmy, nie pytali o nasze matki i ojców. Nie pytali w co wierzymy, ani skąd przybywamy. Widzieli, że potrzebujemy pomocy i pomoc tę nam ofiarowali" - opowiadała jedna z Polek.
Ze względu na okoliczności, pobyt Polaków w Iranie od początku miał charakter tymczasowy. Gdy Sybiracy nabrali sił, rząd RP na uchodźstwie zaczął szukać im innego schronienia. W 1945 roku na perskiej ziemi pozostawało już tylko - lub aż - 3,5 tysiąca polskich obywateli. Żołnierze walczyli w Europie, a cywile odnaleźli azyl w Libanie, Palestynie, Afryce Wschodniej, RPA, a nawet w Meksyku i Nowej Zelandii (tamtejszy premier zaprosił ponad 700 polskich dzieci z opiekunami).
Spora grupa małych uchodźców żyła też w zupełnie wyjątkowym miejscu na Półwyspie Indyjskim.
Dobry Maharadża
Gdy sieroty wysłane do Balachadi po raz pierwszy ujrzały Jam sahiba Digvijaysinhjia, jego wygląd mocno je speszył. Potężny, wąsaty Hindus w uroczystych szatach bardzo szybko dał im jednak do zrozumienia, że trafiły do właściwego miejsca. "Nie uważajcie się za sieroty. Jesteście teraz Nawanagaryjczykami, ja jestem Bapu, ojciec wszystkich mieszkańców Nawanagaru, w tym również i wasz" - powiedział witając je w wybudowanym przez siebie Polish Children Camp. Za jego plecami stało 60 parterowych domków, które wkrótce miały stać się bezpiecznym schronieniem dla blisko 800 straumatyzowanych dzieci.
Polacy w obozie dla uchodźców w Teheranie, rok 1943 fot. Biblioteka Kongresu USA/Nick Parrino
Jako młody chłopak, Jam sahib Digvijaysinhji poznał w Genewie bliskiego przyjaciela swego ojca - Ignacego Paderewskiego. Słynny pianista i mąż stanu zrobił na przyszłym władcy księstewka Nawanagar ogromne wrażenie i rozbudził w nim żywe zainteresowanie losami Polski.
Lata później, usłyszawszy o niedoli sierot wyrwanych z syberyjskiego piekła, maharadża Jam sahib nie miał wątpliwości: trzeba działać. "Głęboko wzruszony, przejęty cierpieniami polskiego narodu, a szczególnie losem tych, których dzieciństwo i młodość upływa w tragicznych warunkach najokropniejszej z wojen, pragnąłem w jakiś sposób przyczynić się do polepszenia ich losu" - tłumaczył jednej z polonijnych gazet.
Wykorzystując swoje wpływy, Jam sahib zaczął namawiać lokalne elity do zaopiekowania się polskimi sierotami rozsianymi po różnych obozach tymczasowych w Iranie i Indiach. Kilkudziesięciu maharadżów posłuchało jego apeli; utworzony przez nich fundusz objął łącznie około pięciu tysięcy dzieci (w całych Indiach żyło 10 tysięcy Polaków). Digvijaysinhji wybudował w pobliżu swojego nadmorskiego pałacu w Balachudi specjalny ośrodek z boiskami do gry w piłkę, stołówkami, salami lekcyjnymi, biblioteką i niewielką przychodnią. Dla naznaczonych syberyjskimi bliznami dzieciaków całe osiedle - wraz z położonymi nieopodal ciepłymi źródłami i malowniczymi klifami - było prawdziwym rajem. Wiele radości przynosiła im też postać samego gospodarza.
Brytyjski film propagandowy z 1943 r. "Polacy w Persji"
- Bardzo podobały mu się nasze tańce i stroje ludowe. Z wielkim zainteresowaniem oglądał też inscenizacje teatralne oraz różnego rodzaju pokazy i zawody sportowe. Praktycznie nie opuścił żadnej premiery. Potrafił szczerze bawić się na jasełkach, wzruszać perypetiami "Kopciuszka", jak i głęboko przejmować losem "Kordiana". Zazwyczaj przed przedstawieniem prosił o przetłumaczenie tekstu lub o dłuższe wprowadzenie. Reagował spontanicznie: widocznym wzruszeniem, śmiechem, oklaskami. Był naprawdę wdzięcznym widzem. Po spektaklu zapraszał młodych aktorów na uroczysty, wspólny podwieczorek, obdarowywał ich słodyczami - pisał w swoich wspomnieniach z gościny u indyjskiego maharadży Wiesław Stypuła.
Gdy wojna dobiegła końca, Polish Children Camp czekało zamknięcie. Na wezwanie komunistycznego rządu w Warszawie, większość jego podopiecznych miała zostać odesłana do sierocińców w Polsce. Aby opóźnić przymusowy transfer, Jam sahib - wraz z polskim kapelanem i brytyjskim oficerem - wystąpili do miejscowego sądu o masową adopcję pozostałych sierot. Pozwoliło to przenieść młodych wychodźców do innego "polskiego" obozu, tym razem w Valivade. Tam, przy pomocy Czerwonego Krzyża, wielu z nich nawiązało kontakt z ocalałymi krewnymi. Mieli do kogo wracać.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski