Polityka strachu
Globalne zagrożenie terrorystyczne wydaje się mało konkretne, dopóki nie zaczną wybuchać bomby. Ale nawet wtedy jesteśmy bardziej skłonni oskarżać USA o prowadzenie „brudnej” polityki, niż przyznać, że w kwestii walki z terroryzmem i popierającymi go reżimami mają jednak trochę racji.
Oczywiście można powiedzieć, że to właśnie „brudna” polityka Ameryki i jej sojuszników prowokuje do odwetu, że gdyby nie panoszenie się Jankesów w Iraku i Afganistanie, nie byłoby zamachów dokonywanych przez samozwańczych „mścicieli”.
Może tak, może nie. Problem w tym, że fanatycy nie prowadzą żadnej racjonalnej polityki. Wszystko może być odebrane jako pretekst do wysadzenia w powietrze biura, dworca lub dyskoteki. Gdyby Amerykanie po 11 września zostali w domu i poprzestali na trzęsieniu portkami, zamiast robić porządki na świecie, dziś zagrożenie terroryzmem byłoby daleko większe.
To właśnie brak reakcji na przemoc rodzi przemoc, a nie odwrotnie. Nie ma nic gorszego, niż rozzuchwalenie przestępców poprzez pokazanie, że się ich boimy. Na szczęście po zamachach w Stambule, ani Turcja, ani Wielka Brytania nie wycofają swojego poparcia dla polityki USA. Jeśli chodzi o Turcję - wzmocni to determinację jej elit do związania się z Zachodem, o co przecież zabiegają od dawna, zaś z drugiej strony - przekona Zachód, że zagrożona terroryzmem Turcja może być sojusznikiem.
Jeśli więc nawet terroryści mają jakieś polityczne kalkulacje - nie są dobrymi politykami. Efekty ich działań będą dokładnie przeciwne do zamierzeń.