Polityka – odwieczny problem Kościoła
- Zadaniem księży nie jest angażowanie się w życie partyjne – powiedział abp Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. A pytany był o zadania polskiego Kościoła katolickiego w stulecie niepodległości. - Rolą księży nie jest stanie po stronie ani prawicy, ani lewicy, ani centrum - dodał. Wbrew jego słowom część opinii publicznej może to widzieć inaczej.
Stanowisko to Kościół przyjął dopiero w trakcie Soboru Watykańskiego II. Wcześniej duchowni otwarcie angażowali się w partyjne spory, nie tylko agitując za preferowanymi przez siebie kandydatami, ale także zasiadając w zgromadzeniach parlamentarnych. W ławach sejmu ustawodawczego II RP znaleźli się duchowni różnych wyznań, ci katoliccy najczęściej w szeregach narodowej demokracji.
Czy w III RP Kościół katolicki zachował właściwy dystans wobec partyjnej polityki? Respektował konstytucyjną zasadę autonomii państwa i związków wyznaniowych?
Rachunek za PRL
U zarania III RP Kościół katolicki miał najsilniejszą pozycję symboliczną w całej chyba drugiej połowie XX wieku. Pracował na nią kochany przez Polki i Polaków Jan Paweł II oraz powszechne przekonanie, że to także (jeśli nie głównie) Kościołowi katolickiemu Polacy zawdzięczają przejście przez Morze Czerwone PRL. W Sejmie po roku ’89 właściwie nie było otwarcie antyklerykalnej, wolnomyślicielskiej partii – nawet lewica, o liberałach nie wspominając, bardzo ostrożnie podchodziła do kościelnych kwestii.
Na ile fundamentalna dla pozycji Kościoła po roku ‘89 narracja o jego zasługach dla wyjścia z komunizmu była zgodna z prawdą? Polityka episkopatu wobec władz PRL i żądań opozycji demokratycznej była często o wiele bardziej ugodowa, niż dziś się to na ogół pamięta. Z drugiej strony, faktycznie, trudno dyskutować z tym, że istniały momenty, gdy w PRL Kościół mówił w imieniu pozbawionego mechanizmów reprezentacji politycznej społeczeństwa (np. w liście do biskupów niemieckich). W latach 80. kościelna infrastruktura pomagała samoorganizacji społeczeństwa cywilnego przeciw władzy.
Strona liberalna i lewicowa nie miała nigdy problemu z docenieniem tych zasług. Miała i ma za to z tym, że młoda polska demokracja zapłaciła za nie Kościołowi słony rachunek. Składają się na niego: religia w szkołach, konkordat, hojne zwroty kościelnego majątku znacjonalizowanego po wojnie, chrześcijańskie wartości powpisywane do każdej możliwej ustawy, odwołanie do Boga w konstytucji, etaty dla kapelanów w różnych instytucjach, wreszcie uderzające w prawa reprodukcyjne kobiet ustawodawstwo w kwestii przerywania ciąży.
W walce o pakiet tych rozwiązań – chroniących jego materialne i symboliczne interesy – Kościół okazał się bardzo sprawnym politycznym graczem. Choć szybko zauważył, że bezpośrednie wskazywanie wiernym na kogo mają głosować nie zawsze jest szczególnie skuteczne, to nauczył się wywierać wpływ na politykę różnymi, bardziej dyskretnymi kanałami.
Po cichu dawał więc do zrozumienia, że wspiera raczej postsolidarnościowe, prawicowe partie, niż jakąkolwiek lewicę. Lewica (zwłaszcza postkomunistyczna) i liberałowie z kolei przestraszeni możliwością, że Kościół jeszcze bardziej otwarcie poprze ich konkurentów, unikali poruszania kontrowersyjnych kwestii. SLD sprawy świeckości państwa, czy praw reprodukcyjnych zamiótł pod dywan, gdy wrócił do władzy w 2001 r., by ustrzec się przed anytunijną agitacją w referendum akcesyjnym.
Lęk przed odbiciem
Jak widać, Kościół nie musiał wysyłać swoich posłów do Sejmu, by osiągać tam polityczne cele. Unikając deklaracji po stronie jednego stronnictwa, przyczynił się do nienaturalnego przechylenia polskiej sceny politycznej na prawo. Sam dziś jednak wydaje się chyba trochę przestraszony dalszym kursem ku prawej ścianie, jaki polskiej sferze publicznej funduje rządzący nami obóz.
Wbrew opinii tożsamościowych przeciwników Jarosława Kaczyńskiego, Kościół instytucjonalny do PiS miał zawsze stosunek dość ambiwalentny. Część episkopatu przychylnym okiem patrzyła na postępy tej partii, inna zachowywała rezerwę. Pamiętano sprawę oskarżanego przez bliskie PiS media o współpracę z komunistyczną bezpieką abp. Wielgusa, bano się tego, co jastrzębie od Kaczyńskiego wyciągną jeszcze z ubeckich teczek.
Dziś episkopat wyraźnie jest w konflikcie z rządem w kwestii uchodźców i nacjonalistycznej retoryki, jaka coraz wyraźniej zaznacza się w głównym nurcie życia publicznego. W sytuacji, gdy lider rządzącej partii sięga po zapomnianą zdawałoby się od dekad retorykę i mówi o „pasożytach”, rzekomo przenoszonych przez uchodźców, nawet lewica wsłuchuje się z nadzieją w głos episkopatu, który w tych kwestiach dba o to, by z polskiej sfery publicznej nie zniknęły ostatnie hamulce.
Dziennikarze znający dobrze stosunki w episkopacie donoszą też, że biskupi są zaniepokojeni tym, jak bardzo PiS odgina gałąź w prawą stronę. Funkcjonariusze instytucji liczącej dwa millenia wiedzą, że prawa społecznej fizyki mówią, że po czymś takim musi się ona odgiąć w drugą stronę. Każdej akcji odpowiada przecież reakcja. A reakcją na kolejne wymierzone w kobiety projekty Ordo Iuris, kult żołnierzy wyklętych, cenzurę drażniących fundamentalistów artystów, może być liberalno-lewicowa rewolucja, podobna w wielu aspektach do tego, co stało się w Hiszpanii po śmierci Franco. Biskupi boją się takiego scenariusza dla Polski po PiS.
Ich obaw nie popierają chyba jednak przedstawiciele niższego duchowieństwa. To wydaje się o wiele bardziej otwarte na sojusz ołtarza z pisowskim tronem pod znakiem nacjonalistycznego, państwowego katolicyzmu. Prym wiedzie tu ojciec Rydzyk i jego media. Te stały się jednym z głównych kanałów komunikacji PiS z najtwardszym elektoratem. Przedsiębiorczy redemptorysta występuje wobec partii z Nowogrodzkiej jak szafarz jej władzy. Przyjmuje na publicznych audiencjach członków rządu, przyznając każdemu z nich indywidualne pochwały i nagany.
Dopóki polski Kościół instytucjonalny nie znajdzie woli – bo narzędzia przecież ma – by kontrolować taką agitację ojca Rydzyka, zapewnienia abp. Gądeckiego, że nie stoi po stronie żadnej partii dla nie-pisowskiej opinii publicznej nie będą brzmiały przekonująco.
Nie chodzi o to, by Kościół milczał
Uprzedzając zawsze pojawiające się przy takich dyskusjach zarzuty, nie chodzi o to, by Kościół milczał w sprawach społecznych i politycznych. Nikt w Polsce tego nie postuluje. Związki wyznaniowe mają prawo zabierać głos i zajmować stanowisko we wszystkich ważnych debatach, jakie toczą się w polskiej sferze publicznej.
Kościół katolicki może i powinien mówić o swoim stanowisku w sprawie konkretnych rozwiązań budujących solidarność społeczną, w kwestii uchodźców, czy regulacji bioetycznych. Problem w tym, by nauczył się akceptować to, że w społeczeństwie, które coraz silniej się sekularyzuje i pluralizuje jeśli chodzi o wartości i style życia, jego głos nie może być traktowany jako ostateczny. A z tym często miał po roku 1989 problem. I to właśnie jest bardziej niepokojące niż to, że księża czasem otwarcie deklarują partyjne sympatie.
Zaakceptowanie tego, że pogląd danej religii na takie kwestie, jak warunki przerywania ciąży sam w sobie nie może kończyć demokratycznego sporu jest największym zadaniem, jakie widzę przed polskim Kościołem (jako osoba spoza niego) w stulecie niepodległości. Demokracja jest sztuką wspólnego życia, której warunkiem jest samoograniczenie własnych żądań, tożsamości i ich ekspresji. Czy Kościół w zmieniającej się Polsce XXI wieku będzie potrafił się będzie samoograniczyć, służąc polskiej demokracji, czy wręcz przeciwnie? Czy zaakceptuje to, że choć nikt nie wymaga od niego zmiany nauczania w sprawie aborcji, czy aktów homoseksualnych, to społeczeństwo nie będzie godzić się na to, by jego poglądy w tej sprawie wprowadzało pod przymusem państwo – ograniczając równość małżeńską, czy prawa reprodukcyjne kobiet?
Dziś, w obliczu populistycznej, prawicowej rewolty PiS, te kwestie mogą się wydawać abstrakcyjne. Ale w jednym biskupi mają rację – akcja wywołuje reakcję i nie inaczej będzie z dobrą zmianą. Polska po PiS – czy za rok, czy za więcej lat – odchyli się w drugą stroną. Wtedy, w ramach na nowo otwartego sporu co do szeregu ważnych dla Kościoła kwestii, okaże się na ile będzie on potrafił stanąć ponad partyjnym konfliktem i zaakceptować także trudny dla siebie demokratyczny werdykt.