Politycy dbają tylko o siebie
Jak nie drzwiami, to oknem. Politycy uknuli plan, jak odzyskać prawo do luksusowej rządowej lecznicy. Za 400 tys. zł rocznie cichaczem uczynili z niej "przychodnię przyzakładową". A zwykli ludzie? Po staremu. Drżąc o życie, miesiącami czekają na przyjęcie do szpitala albo wizytę u specjalisty - pisze "Fakt".
08.02.2005 | aktual.: 08.02.2005 07:05
Bez kolejek, bez nerwów i pod opieką najlepszych lekarzy - te luksusy miały raz na zawsze zniknąć, gdy w lipcu zeszłego roku Sejm z bólem odebrał ok. 4 tys. wybrańców (parlamentarzystom, ministrom, wojewodom i ich rodzinom) przywileje zdrowotne. Ale nie doceniliśmy tupetu posłów. Zamiast zadbać o to, by wszyscy pacjenci byli traktowani godnie, a komornicy nie licytowali zadłużonych szpitali, knuli, jak zadbać tylko o siebie. I uknuli - podaje dziennik.
Jak do tego doszło? Zupełnie po cichu - na zamkniętych zwykle dla dziennikarzy posiedzeniach sejmowej Komisji Regulaminowej. To tam posłowie SLD Zbigniew Podraza i Wacław Martyniuk już w końcu września dopytywali szefa Kancelarii Sejmu Józefa Mikosę, czy ten "zastanawiał się nad kwestią zabezpieczenia opieki zdrowotnej" dla posłów - informuje gazeta.
I wyjście się znalazło. Mikosa ogłosił tzw. przetarg z wolnej ręki na specjalną opiekę dla posłów. A to oznacza, że dogadał się z jednym wybranym szpitalem. Którym? No właśnie, lecznicą rządową. Efekt: od stycznia posłowie (ale już nie ich rodziny) dalej mogą z niej korzystać, gdy wybiorą się tam w czasie posiedzenia Sejmu - pisze "Fakt". "Stało się tak na wyraźne życzenie posłów" - zastrzega Stanisław Kostrzewa, szef biura informacyjnego Kancelarii Sejmu. (PAP)