Policja bada okoliczności śmierci mężczyzny w pobliżu szpitala
Policja z Tczewa (Pomorskie) wyjaśnia, czy udałoby się uratować 45-letniego mężczyznę, który zmarł na zawał serca kilkadziesiąt metrów od szpitala. Próbowano wezwać lekarza, ale nikt z personelu szpitala nie otwierał drzwi wejściowych.
03.03.2005 | aktual.: 03.03.2005 17:40
Do zdarzenia doszło pod koniec lutego nieopodal szpitala w Tczewie. 45-letni mężczyzna upadł na chodnik, kiedy szedł rano do pracy. Mieszkańcy pobliskiego budynku wezwali natychmiast pogotowie i policję. Próbowali dostać się do szpitala i wezwać któregoś z lekarzy. Drzwi placówki były zamknięte. Nikt nie otworzył także policjantowi, który przybył na miejsce.
Po ok. pół minuty w czasie, kiedy policjant dobijał się do drzwi, już jechało pogotowie (...) Będziemy sprawdzać, co w tym czasie robił personel przebywający w szpitalu - powiedział Mariusz Cybulski z policji w Tczewie.
Mężczyzna zmarł mimo reanimacji przeprowadzonej przez lekarza pogotowia, które bardzo szybko przybyło na miejsce.
Jak wyjaśnił dyrektor Szpitala Powiatowego w Tczewie Janusz Boniecki, wczesnym rankiem, gdy doszło do zgonu mężczyzny, drzwi frontowe placówki są zamknięte, a prośbę o pomoc lekarską można zgłosić na izbie przyjęć z drugiej strony budynku. Przy głównym wejściu jest natomiast dzwonek.
Trudno powiedzieć, dlaczego nikt nie słyszał dzwonka w środku szpitala, który o tej porze pracuje już pełną parą. Dzwonek mógł zamarznąć. Nawet gdyby jednak ktoś usłyszał sygnał, to i tak do leżącego na ulicy mężczyzny wezwano by najpierw pogotowie. Lekarze szpitala nie są przygotowani do udzielania pomocy na zewnątrz - dodał Boniecki.
Za nieudzielenie pomocy grozi do trzech lat więzienia.