ŚwiatPolak w Legii Cudzoziemskiej. Jak wygląda służba w legendarnej jednostce?

Polak w Legii Cudzoziemskiej. Jak wygląda służba w legendarnej jednostce?

Polska armia go nie chciała, więc poszedł do Legii Cudzoziemskiej. Mimo tego mówi, że jest patriotą. - Spełniłem wszystkie obowiązki wobec swojej ojczyzny. W Polsce są moje korzenie i tam mieszka cała moja rodzina. Od rówieśników mieszkających w kraju różnię się tylko tym, że pracuję za granicą. W podobny sposób żyją przecież dziesiątki tysięcy młodych Polaków - mówi. Kapral Arkadiusz Rachwalski z Legii Cudzoziemskiej opowiada o utraconej tożsamości, cenie honoru i niełatwym życiu legionisty.

Polak w Legii Cudzoziemskiej. Jak wygląda służba w legendarnej jednostce?
Źródło zdjęć: © Polska Zbrojna | Archiwum Arkadiusza Rachwalskiego

22.10.2012 | aktual.: 22.10.2012 12:12

Bogusław Politowski, "Polska Zbrojna": Kim jest Artur Rybinski?

To moje "legionerskie" nazwisko. Jeszcze kilka lat temu każdy ochotnik zaciągający się do legii dostawał nową tożsamość. Podczas werbunku zabierano mu wszystkie dokumenty i otrzymywał inne nazwisko, imię, a nawet datę oraz miejsce urodzenia. Dwa lata temu to się zmieniło i do Legii Cudzoziemskiej można się już zaciągnąć bez przyjmowania nowej tożsamości. Jedni z tego korzystają, a innym możliwość zmiany personaliów jest na rękę.

To było prawnie usankcjonowane?

Tradycja taka sięga początków istnienia tej formacji. Polega na dawaniu ochotnikom drugiej szansy. Dzięki temu mogły w niej służyć tysiące żołnierzy bez poddawania się zbędnym formalnościom administracyjnym. Do regimentów trafiają ludzie, którzy są poszukiwani, ponieważ w swoich krajach weszli w konflikt z prawem.

Czyli jest to formacja kryminalistów?

Nie aż tak. Nie może być przyjęty nikt, kto popełnił ciężkie przestępstwo. Sprawdza się, czy kandydaci nie są poszukiwani przez Interpol. Sprawców drobniejszych przestępstw nikt przy werbunku o nic nie wypytuje. Zgłaszający się przechodzą jednak dokładne badania psychologiczne. Legia dba o to, aby w jej szeregach nie było żadnych świrów, psychopatów.

Czy można odzyskać swoją tożsamość?

Kiedyś było to trudniejsze. Od niedawna po roku służby można się starać o odzyskanie tożsamości. Pisze się prośbę i przechodzi etap weryfikacji. Jest to proces długotrwały, ale można dopiąć swego.

Lepiej mieć prawdziwe nazwisko?

Jeśli nosi się przybrane nazwisko, trzeba się liczyć z wieloma ograniczeniami. Nie można wyjeżdżać do swojego kraju, załatwić wielu spraw administracyjnych, a nawet kupić telefonu, bo za to w legii grozi areszt. Ja nie miałem takich problemów, bo choć w czasie wcielenia zabrano mi paszport, to polski dowód osobisty ukryłem w bucie. Dzięki temu mogłem odwiedzać rodzinę w kraju. Po roku służby zacząłem starania o powrót do własnego nazwiska. Po ponad dwóch latach zezwolono mi na to. W Legii Cudzoziemskiej zgoda dowódców jest potrzebna w wielu sytuacjach, nawet wtedy, kiedy chce się kupić samochód. Zresztą przed upływem pięciu lat służby kupno auta czy mieszkania jest niemożliwe. Nie można również zawrzeć związku małżeńskiego.

Legia jest tylko dla cudzoziemców?

Służą w niej także Francuzi, ale to niewielki odsetek. W trakcie werbunku otrzymują jednak nową tożsamość i stają się na niby obywatelami innych krajów, najczęściej Beneluksu czy Kanady.

Wielu Polaków służy w legii nielegalnie…

Ja na służbę w Legii Cudzoziemskiej otrzymałem zgodę polskich władz. Pisałem prośbę, którą pozytywnie rozpatrzyło ówczesne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Jednak wielu Polaków zaciągających się do legii nie wie nawet, że taką zgodę trzeba i można uzyskać, co pozwala służyć bez łamania prawa. Są i tacy, którzy uciekają przed wymiarem sprawiedliwości i bardzo chętnie zmieniają tożsamość.

Skąd zarzut, że do służby w Legii Cudzoziemskiej nakłoniło Pana polskie wojsko?

Tylko pośrednio. W 2004 roku skończyłem technikum. Marzyłem o tym, aby zostać wojskowym pilotem. Poszedłem do WKU i tam pani stwierdziła, że to zły pomysł, bo z pewnością się nie dostanę na uczelnię. Byłem jednak uparty i złożyłem wszystkie potrzebne dokumenty. Czekałem na wezwanie, jakąś rozmowę czy badania lekarskie, ale się nie doczekałem. Któregoś dnia przyszło za to pismo, że nie zostałem przyjęty do szkoły oficerskiej w Dęblinie, bo nie zgłosiłem się na egzaminy. Wojskowa administracja bardzo pokpiła moją sprawę. Byłem zły na nasze wojsko, że tak traktuje ochotników do służby. Po tych przykrych doświadczeniach przyszedł mi do głowy pomysł, że skoro nie chce mnie armia własnego kraju, to zaciągnę się do legii. Tam było łatwiej się dostać?

Legionistą zostałem dopiero dwa lata później. Po porażce z Dęblinem pojechałem do biura werbunkowego w Paryżu i poddałem się testom. Celowo biegałem wolniej, niż mogłem, i oblałem sprawdzian fizyczny. Zrobiłem to dla rodziców, którzy bardzo mnie prosili, żebym służył w legii legalnie, skoro tak bardzo tego chcę.

Wtedy zaczęło się pisanie do MSWiA?

Nie. Poszedłem do tego samego WKU i poprosiłem o wcielenie do wojska. Jako żołnierza zasadniczej służby skierowano mnie do szkółki w Czarnem, a później - jako kierowcę mechanika czołgu - do jednostki w Morągu. Mam za sobą całą dziesięciomiesięczną zasadniczą służbę w polskim wojsku.

Po wyjściu do cywila nie odechciało się Panu wojaczki?

Służba w tajemniczej i elitarnej formacji, jaką jest Legia Cudzoziemska, nadal siedziała mi w głowie. Lubię wyzwania. Nie tyle kasa, ile chęć sprawdzenia siebie i znalezienia ciekawego sposobu na życie sprawiły, że napisałem prośbę do ministerstwa o zgodę na służbę w obcej armii. Gdy ją otrzymałem, w październiku 2006 roku po raz drugi wyjechałem do Paryża. Tym razem nie obijałem się podczas zajęć fizycznych i pokazałem, że jestem wart tej formacji.

Bez żadnych obaw?

Miałem ich wiele. O legii wiedziałem tylko tyle, ile wyczytałem w internecie. Później okazało się, że ludzie wypisują tam bzdury. Byli "legionerzy" na swoich stronach bardzo gloryfikują tę formację. Piszą o etosie, honorze, wielkich tradycjach, jakby służyli tam sami nadludzie. W innych materiałach dominuje z kolei ton prześmiewczy. Żołnierzy legii pokazuje się jako wyzutych z uczuć najemników, gotowych zabijać za kasę. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Legia jest normalną formacją wojskową podlegającą dowództwu armii francuskiej. Wykonuje takie same zadania jak pododdziały innych wojsk na świecie. Podczas misji w Afganistanie robiliśmy na przykład dokładnie to samo i prawie tak samo jak żołnierze polscy czy innych narodowości.

To "prawie" świadczy jednak o pewnych różnicach…

Różnice wynikają ze sposobu szkolenia i dyscypliny. U nas słowa dowódców są święte. Żołnierz nie może okazać niezadowolenia nawet grymasem na twarzy. Jakieś dyskusje czy opieszałe wykonanie poleceń nikomu nie mieszczą się w głowie. W legii dyscyplina to podstawa. Tutaj wszyscy chodzą jak w szwajcarskim zegarku.

Podobno ta dyscyplina często wymuszana jest "ręcznie".

Zdarza się, że leniwy lub mniej zdyscyplinowany żołnierz zarobi ostrzegawczy lub przywołujący do porządku cios lub kopniaka, aby szybciej zrozumiał, czego się od niego wymaga. Najczęściej do "ręcznego" tłumaczenia dochodzi na szkoleniu podstawowym w ośrodku w Castelnaudary, na tak zwanej farmie. Pobicia z uszczerbkiem na zdrowiu jednak się już nie zdarzają. W ostatnich latach było kilka wypadków, gdy do żandarmerii zgłaszali się pobici młodzi żołnierze. Wówczas zaczynało się dochodzenie. Od tej pory kaprale powstrzymują swój temperament.

Panu też zdarzyło się coś komuś "ręcznie" tłumaczyć?

Tylko raz. Miałem służbę, a szeregowy chińskiego pochodzenia zbagatelizował swoje obowiązki i zapomniał o apelu. Cały pluton przez pół godziny robił z tego powodu pompki, a on mimo to nie śpieszył się z kantyny. Gdy przyszedł, jemu też kazałem pompować. Stawiał się. Wytarmosiłem go trochę… Takie metody pomagają w szkoleniu?

O wyszkoleniu żołnierzy legii najbardziej decyduje sprawność fizyczna. Tutaj ktoś może być mniej rozgarnięty, ale jeżeli dobrze biega i jest silny fizycznie, to cieszy się uznaniem. Ponadto każdy żołnierz przechodzi szkolenie w różnych warunkach i sytuacjach. Mamy zajęcia między innymi w dżungli w Gujanie Francuskiej czy na pustyni w Dżibuti. Nie wspomnę o długotrwałych marszach, nawet ponadstukilometrowych, zajęciach wspinaczkowych z pełnym wyposażeniem w wysokich partiach gór, bytowaniu i wielu innych typowo wojskowych szkoleniach na różnych poligonach. To sprawia, że żołnierze legii są bardzo wytrzymali. Z pewnością jesteśmy znacznie lepiej wyszkoleni niż pododdziały ogólnowojskowe w Polsce. Czy jakiś żołnierz jednostki zmechanizowanej w kraju umiałby walczyć i przetrwać tygodnie w dżungli albo na pustyni?

Szkolenie legionistów jest aż tak mordercze?

Owszem, zajęcia bywają bardzo wyczerpujące. W Gujanie na przykład mieliśmy wielodniowe szkolenie w dżungli. Dużo maszerowaliśmy, a właściwie przedzieraliśmy się przez gęstwinę. Uczono nas, czym najlepiej i najszybciej rozpalić ogień, nawet w czasie ulewnego deszczu. Zdobywaliśmy wiedzę praktyczną na temat tego, co jeść. Podstawą było łowienie ryb. Miałem "szczęście" do piranii, ale koledzy czasami łowili dorodne okazy innych gatunków. Jedliśmy najrozmaitsze żyjątka pełzające i rośliny, które nie bardzo nam smakowały. Polowaliśmy też na kajmany. Świeciliśmy latarką w wodę, a kiedy zobaczyliśmy czerwone ślepia, wystarczył jeden strzał, aby mieć kolację.

Szkolenia pustynne też są tak wycieńczające?

Pustynia bywa bardzo groźna. W 2008 roku na standardowych trzydniowych ćwiczeniach polegających na marszu legionista z 2 Regimentu stracił nagle przytomność. Zanim kadra zorientowała się, że nie udaje, było za późno. Wezwano śmigłowiec, ale żołnierz zmarł. W Dżibuti najważniejsza była woda. Piliśmy często, ale małymi łyczkami. Zasadą było unikanie marszu w pełnym słońcu. Najlepsze rozwiązanie to ćwiczenia nocne. Wbrew pozorom nie było problemu z jedzeniem. Posiłkiem stawały się dziko pasące się kozły lub wielbłądy. Ja wolałem mięso z wielbłąda. Ważne jest również, żeby w warunkach pustynnych nie zdejmować ubrania. Rozebranie się może na początku przynieść ulgę, ale później spieczona przez słońce skóra to makabra. Trzeba pamiętać o nakryciu głowy. Właśnie z dawnych działań legii na pustyniach wzięło się białe kepi, które odbija promienie słoneczne. W polskiej armii takie zajęcia jak my mają jedynie komandosi.

Polacy w Afganistanie radzą sobie jednak nie gorzej niż legioniści.

Żołnierze wszystkich armii w warunkach wojennych działają podobnie. Jednak i tu są pewne różnice. Mnie na przykład nikt nie pytał, czy chcę pojechać na misję. Przyszedł rozkaz, że jednostka jedzie i nie ma dyskusji. Z tego, co wiem, w polskiej armii żołnierz może odmówić wyjazdu i nie ponosi żadnych konsekwencji.

W Afganistanie miał Pan kontakt z Polakami?

Sporadyczny. Stacjonowałem w bazie Nijrab w prowincji Kapisa, z dala od polskich żołnierzy. Kiedy jednak bywałem w bazie przerzutowej Bagram, w difaku [stołówka, od dinnig facility, DFAC] zawsze wypatrywałem chłopaków w polskich mundurach i chętnie z nimi rozmawiałem. Raz długo dyskutowałem nawet z wysokiej rangi polskim dowódcą. Na pamiątkę spotkania dałem mu swoje kepi, a on wręczył mi pamiątkowy ryngraf polskiego kontyngentu.

Polacy mają coraz więcej kontaktów z żołnierzami Legii Cudzoziemskiej.

Wiem o tym. W miesięczniku wydawanym przez legię "Képi Blanc" ostatnio ukazał się artykuł o polskich żołnierzach z Wojsk Specjalnych, którzy byli na kursie w naszym regimencie w Gujanie Francuskiej. Mam trzy egzemplarze tej gazety i za waszym pośrednictwem prześlę je kolegom z Polski, o których tam napisano. Ucieszyłem się, gdy przeczytałem ten artykuł. Świadczy o tym, że nasze armie współpracują. Prawdopodobnie takie kontakty będą coraz częstsze.

Wróćmy jednak do początków Pana służby we Francji. Nie było momentów zwątpienia w słuszność decyzji o wstąpieniu do legii?

Na "farmie" w pierwszych tygodniach dostawałem tak w kość, że wiele razy chciałem wracać do kraju. Wykańczały mnie codzienne zajęcia od świtu do nocy, biegi na osiem kilometrów, marsze po górach z pełnym oporządzeniem. Nie jest jednak łatwo wypisać się z legii. Oficjalnie można złożyć podanie o rezygnację, ale taki dokument rozpatrywany jest miesiącami. Zanim ktoś otrzymałby odpowiedź, to najtrudniejsze szkolenie podstawowe dawno by się skończyło. Wytrwałem. Po kilku tygodniach od wstąpienia do tej formacji odbyłem morderczy marsz po górach na 60 kilometrów i otrzymałem wymarzone białe kepi. Zostałem legionistą. Warto było?

To trochę tak, jakby zapytać żołnierza zawodowego w kraju, czy było warto. Ja też chciałem zostać żołnierzem, tyle że innej formacji, w innym kraju. I nim zostałem. Zaręczam, że powodem mojej decyzji wcale nie były pieniądze. W legii zresztą wcale nie zarabia się kokosów. Jako kapral mam około 1200 euro. Mieszkam na terenie koszar w pokoju czteroosobowym. Aby się ożenić, musiałem uzyskać zgodę przełożonych. Moja żona jest Polką. Gdy za rok ściągnę ją do siebie do Francji, dołożą mi do pensji około 200 euro, abym mógł sobie wynająć mieszkanie. Więcej zarabiam tylko wtedy, gdy wyjeżdżam na misje poza granice Francji.

A sprawy emerytalne?

Służę w legii już sześć lat. Jestem dowódcą drużyny. Za dwa lata podpiszę kolejny kontrakt. Gdy się zaciągałem, liczyłem, że po 15 latach odejdę na emeryturę. Już wiem, że tak się nie stanie. Teraz można służyć 17,5 roku, a już mówi się, że niedługo wejdą nowe przepisy i prawa emerytalne będzie się nabywało dopiero po 19 latach. Ponadto emeryturę będzie można zacząć pobierać dopiero po ukończeniu około 50. roku życia. Czekamy teraz na ostateczne decyzje w tej sprawie.

Nie myślał Pan o zmianie armii na polską?

Kiedyś to rozważałem, ale szybko porzuciłem ten pomysł. W kraju musiałbym wszystko zaczynać od zera, a na to nie mam już ochoty.

W jakiej jednostce Pan służy?

Jestem żołnierzem 1 Cudzoziemskiego Regimentu Inżynieryjnego. Moja jednostka stacjonuje we Francji, w miejscowości Laudun koło Avignonu. Służę w pododdziale bojowym jako dowódca drużyny. Ukończyłem kilka kursów specjalistycznych. Na misji w Afganistanie byłem kierowcą mechanikiem transportera opancerzonego. Niestety niedawno doznałem kontuzji - złamania zmęczeniowego piszczela - więc będę przeniesiony do sekcji remontowej.

Uważa się Pan za patriotę?

Oczywiście. Spełniłem wszystkie obowiązki wobec swojej ojczyzny. W Polsce są moje korzenie i tam mieszka cała moja rodzina. Od rówieśników mieszkających w kraju różnię się tylko tym, że pracuje za granicą. W podobny sposób żyją przecież dziesiątki tysięcy młodych Polaków. Dlaczego to ich nikt nie pyta, czy są patriotami?

Nikt z nich nie przysięgał jednak na obce sztandary i nie przestrzega kodeksu honorowego, zgodnie z którym legia to ojczyzna.

Legia się humanizuje. Świadczą o tym chociażby wspomniane zmiany dotyczące szansy zachowania własnej tożsamości czy mniejsza liczba rękoczynów. W formacji, w której służą ludzie około 140 różnych narodowości i wszystkich możliwych wyznań religijnych, musi być jednak jakiś kodeks postępowania, niezbędne są idee, wzmacniające dyscyplinę i tworzące z tej masy jeden dobrze działający bojowy organizm. Postawiono więc na tradycję, etos, honor i wierność oraz zespołowe zgranie. W każdej armii w podobny sposób kształtuje się morale żołnierzy. W legii, ze względu na jej historię, specyfikę, tajemniczość, sprawy te obrosły legendą. Być może dla tych, którzy ze względu na czyny popełnione w przeszłości mają odciętą drogę do własnego kraju, legia staje się nową ojczyzną. Służący legalnie mają jednak na te sprawy chyba trochę inne spojrzenie.

Jest Pan jednym z wielu służących tam Polaków?

Faktycznie jest ich wielu. Nie zauważyłem jednak, aby ich liczba wzrastała w ostatnich latach. Do mojej jednostki w ciągu pięciu lat trafiło tylko około sześciu Polaków. Oczywiście nie wiem, ilu rodaków służy w innych regimentach.

Rozmawiał Bogusław Politowski, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (12)