Polak nakręci film w Wielkiej Brytanii. Jest szansa, że wystąpi w nim aktor Hugh Grant
- To historia Polaka i Nepalki, ich związku i wielkiej miłości. Fabuła jest inspirowana moimi własnymi przeżyciami - mówi Jerzy Prochownik. Z reżyserem filmu "The Emigrant Adventures", w którym ma wystąpić m.in. Hugh Grant, rozmawia Piotr Gulbicki, londyński korespondent Wirtualnej Polski.
08.10.2013 | aktual.: 08.10.2013 13:26
WP: Piotr Gulbicki: Polak i Nepalka. To dobre połączenie?
Jerzy Prochownik: Powiem tak – to była miłość mojego życia. Do Londynu przyjechałem sześć lat temu, po rozpadzie wieloletniego małżeństwa w Polsce i Tara, która tu zakotwiczyła niedługo przede mną, stała się dla mnie jasno świecącym drogowskazem na wyboistej drodze. Niesamowite było wzajemne poznawanie się, docieranie, zbliżanie do siebie. Początkowo na zasadzie kolega – koleżanka, później pojawiło się głębsze uczucie.
WP: Nie przeszkadzały różnice kulturowe?
Upłynęło trochę czasu zanim nauczyliśmy się siebie. To są jednak dwa zupełnie inne światy – tam nie ma takiej rozwiązłości seksualnej jak u nas, ludzie są bardzo skromni, kultywowany jest tradycyjny model rodziny, gdzie głową jest mężczyzna, a rola kobiety ogranicza się do dbania o dom i dzieci. Przy czym zasadnicze znacznie ma przynależność do danej kasty, to w jej ramach zawierane są małżeństwa – ustalane z góry, przez seniorów rodu.
WP: Ale udało się pokonać te bariery.
Połowicznie. Mieszkając w Londynie chodziliśmy z Tarą na spotkania z jej nepalskimi znajomymi – jednak nie jako para, a przyjaciele. W ogóle Nepalczycy traktują się jak bracia i siostry i tak postrzegali również mnie. Przyznam, że świetnie się czułem w tym zupełnie nowym dla mnie środowisku.
WP: Polscy znajomi akceptowali ten związek?
W zasadzie tak, chociaż na początku usłyszałem kilka rad, żebym uważał i zbyt mocno się nie angażował, bo takie historie mogą się różnie skończyć. Niemniej, kiedy byłem z Tarą, nigdy nie spotkaliśmy się z niechęcią. Wręcz przeciwnie. Pamiętam jak przyszła do mnie na Wigilię i mimo że jest buddystką, z grzeczności i szacunku do polskiej tradycji modliła się z nami przy wigilijnym stole. To zrobiło na wszystkich duże wrażenie.
WP: Ale zdarzały się między wami spięcia…
Praktycznie nie. Może dlatego, że oboje bardzo się staraliśmy, kultywując to uczucie. Odmienności kulturowe absolutnie nas nie dzieliły, powiedziałbym nawet, że wręcz zbliżały. Ja pomagałem jej w prasowaniu, gotowaniu, sprzątaniu, co bardzo ją ujmowało. W ogóle na kobietach z tej części świata duże wrażenie robią gesty, do których nie są przyzwyczajone u siebie – jak np. całowanie w rękę czy przepuszczanie przodem.
WP: Słowem sielanka.
Tak bym to nazwał, czułem się jak w siódmym niebie. Dwa lata, które ze sobą spędziliśmy, były niezwykłym okresem. Planowaliśmy małżeństwo, rozmawialiśmy o dzieciach. Jednak niespodziewanie pewnego dnia Tara powiedziała, że musi wyjechać do Katmandu, bo kończy się jej wiza. To miało być chwilowe rozstanie, ale kontakt się urwał – prawie przez trzy tygodnie nie miałem od niej żadnej wiadomości. Czułem się fatalnie, nie wiedziałem co się dzieje. Widząc moją tęsknotę koleżanka Tary stwierdziła, że może ona wcale nie wyjechała z Anglii i zasugerowała, żebym pojechał do Cambridge i poszukał jej pod wskazanym adresem. I rzeczywiście, była tam.
WP: Ukrywała się?
Okazało się, że rodzina nie akceptuje jej związku ze mną i ma dla niej kandydata na męża ze swojej kasty. Tara musiała wybierać między naszą miłością, a wiernością dla swojego rodu. Była rozdarta, targały nią sprzeczne emocje, dlatego chciała ten trudny okres przeczekać trochę z boku, żeby mieć czas na zastanowienie. Spotykaliśmy się jeszcze przez kilka miesięcy, ale już znacznie rzadziej, aż w końcu spakowała walizki i pojechała do Nepalu, gdzie wyszła za mąż.
WP: Smutna historia.
Ale wtedy jeszcze nieskończona. Po jakimś czasie wróciła do Londynu, razem z mężem. Cały czas utrzymywaliśmy ze sobą luźne, koleżeńskie relacje, jednak tamten mężczyzna był bardzo zazdrosny – śledził ją praktycznie na każdym kroku i ostatecznie zabronił jakichkolwiek kontaktów ze mną. Musiała mu się podporządkować. Nie ukrywam, że był to dla mnie ciężki cios.
WP: Wtedy narodził się pomysł filmu?
Myślałem o różnych projektach, miałem kilka ciekawych tematów na ekranizację, ale ten wydał mi się szczególnie bliski. Z jednej strony, bo sam przez to przeszedłem, a z drugiej wiem, że nie jest to odosobniony przypadek.
Często ludzie, bez względu na pochodzenie i kolor skóry, świetnie się ze sobą dogadują, natomiast różne zewnętrzne okoliczności niweczą ich uczucie. Ja, żeby uratować naszą miłość, byłem zdecydowany na wszystko – mogłem mieszkać z Tarą w Polsce, mogłem też wyjechać do Nepalu. Niestety, nie udało się. To są osobiste wybory, które wiążą się z określonymi konsekwencjami. Na przykład gwiazda Bollywoodu Jharana Bajracharya, która w moim filmie zagra rolę Tary, wyszła za mąż za Anglika, za co została wykluczona ze swojej nepalskiej rodziny.
WP: W filmie ma wystąpić Hugh Grant.
Czynimy starania, żeby go zaangażować, wszystko jest na dobrej drodze. Hugh ma zagrać w epizodzie, jego nazwisko powinno być dużym magnesem. Warto też wymienić Pawła Szajdę, Tomka Gęsikowskiego czy Izę Kunę. Łącznie na planie pojawi się ponad 20 aktorów, różnych narodowości. Będą mówić swoimi językami, żeby oddać obraz i koloryt londyńskiej wieży Babel. Napisy będą po polsku i angielsku.
WP: Nie jest pan debiutantem w branży filmowej.
W Polsce pracowałem przy produkcjach dokumentalnych, robiłem reportaże, współpracowałem z telewizją w Opolu i Wrocławiu. Zajmowałem się tym niemal 15 lat, więc mam pojęcie jak ten mechanizm wygląda od środka. Niestety, w kraju to bardzo wąski biznes, bez pieniędzy i odpowiednich koneksji ciężko cokolwiek zrobić.
WP: W Anglii jest łatwiej?
Na pewno pole działania jest szersze, chociaż też nie jest to droga usłana różami. Ale przy determinacji i samozaparciu dużo można zrobić. Powoli dopinam budżet, niebawem zaczynamy zdjęcia. W pierwszej połowie przyszłego roku film, który ma trwać 1,5 godziny, powinien być gotowy.
Z Londynu dla WP.PL Piotr Gulbicki