ŚwiatPolacy pomagają uchodźcom w Ugandzie. Teraz wiatr nie zerwie dachu znad rodzącej kobiety

Polacy pomagają uchodźcom w Ugandzie. Teraz wiatr nie zerwie dachu znad rodzącej kobiety

Denis Amanzuru nie może się już doczekać domku od Polaków. Po półtora roku w namiocie ma już dość. Chciał wyjechać, jak wielu innych. Trzeba go jednak przekonać, żeby nadal leczył ludzi w Bidi Bidi w Ugandzie. To największy obóz uchodźców na świecie.

Polacy pomagają uchodźcom w Ugandzie. Teraz wiatr nie zerwie dachu znad rodzącej kobiety
Źródło zdjęć: © WP.PL
Jarosław Kociszewski

21.11.2018 | aktual.: 21.11.2018 22:21

- Ostatniej nocy burza zniszczyła poczekalnię – mówi Denis Amanzuru, 27-letni ugandyjski lekarz pokazując stertę pogiętych rur i płacht z logotypami organizacji pomocowych. – Bywało gorzej. Kiedyś zerwało całych dach z oddziału położniczego. Regularnie zalewa nas też woda.

Denis pokazuje mi klinikę Koro finansowaną przez międzynarodową organizacje pomocową IRC. Trzy, ustawione w podkowę duże namioty z białych płacht rozpięto na drewnianej konstrukcji. W jednym, tym ze spękaną podmurówką wylaną bezpośrednio na ziemię, znajduje się położnictwo, czyli gabinety przyjęć, sale porodowe, oddział neonatalny. Codziennie rodzi się tu przynajmniej jedno, a czasem nawet troje dzieci.

Obraz
© WP.PL

Denis Amanzuru w izbie przyjęć w klinice Koro

Obok stoi oddział, do którego trafiają przede wszystkim chorzy na malarię czy zapalenie płuc. Tu na podłodze leżą poprzecierane płachty. Takie same, jak na ścianach. Jest też izolatka dla chorób zakaźnych, ale najcięższe przypadki kierowane są do odległego o 20 km "pełnego" szpitala. Przy wejściu wisi duży plakat informujący, jak chronić się i zachowywać w przypadku podejrzenia eboli, śmiertelnie niebezpiecznej gorączki krwotocznej.

Obraz
© WP.PL

- Na szczęście eboli nie mieliśmy, ale musimy być bardzo ostrożni – tłumaczy Denis. – Mieliśmy kilku Sudańczyków, którzy rany postrzałowe leczyli w Kongo, a później trafili tutaj. Oni stanowią potencjalne zagrożenie.

Trzeci namiot podłogi nie ma. To izba przyjęć, apteka, jest też magazyn leków. Każdego dnia trafia tutaj około 100 pacjentów. To dużo, jeżeli wziąć pod uwagę, że w klinice pracuje tylko jeden lekarz z pełnymi uprawnieniami, trzech młodszych medyków, w tym Denis, i pięć pielęgniarek. Pod opieką mają jedną trzecią Bidi Bidi, największego na świecie obozu uchodźców, w którym żyje ok. 280 tys. uciekinierów Sudanu Południowego i Konga.

Obraz
© WP.PL

Wioska sięgająca po horyzont

Bidi Bidi nie przypomina klasycznego obozu uchodźców z rzędami namiotów czy kontenerów mieszkalnych. Zresztą formalnie nazywa się osiedlem, settlement, a nie obozem. To rodzaj gigantycznej wioski zajmującej ok. 250 km kwadratowych porośniętych buszem, łagodnych wzgórz północnej Ugandy.

Urzędnicy wpadli na pomysł, że ludziom pochodzącym z bardzo ubogich terenów lepiej dać podstawowe materiały budowlane, a sami postawią chaty niewiele różniące się od tych, w których żyli wcześniej. Dlatego powstała niekończąca się wioska podzielona na sektory połączone plątaniną dróg. Są tu też toalety i pompy postawione przez międzynarodowe organizacje, punkty dystrybucji żywności, szkoły i trzy kliniki.

Dużym wyzwaniem dla rządu Ugandy jest przekonanie personelu medycznego do pracy w miejscach takich jak Koro. Zachętą są solidne zarobki. Denis co miesiąc otrzymuje równowartość niemal 2 tys. złotych, a doświadczony lekarz może zarobić nawet 3 razy więcej. Dla porównania, dniówka robotnika przewożącego taczką piach to zaledwie 7 złotych. Za bardziej wymagające zajęcie takie, jak montaż jakiś elementów, dostać można nawet 20 złotych dziennie.

- Moja żona jest w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem – mówi Denis. – Mieszka w Gulu, to pół dnia jazdy stąd. Dlatego widujemy się raz, czasem dwa razy w miesiącu. To trudne, ale potrzebuję tej pracy, żeby zapewnić nam przyszłość.

Młody lekarz pokazuje też miejsce, w którym żyje personel kliniki. To dwa rzędy niskich, mocno już zniszczonych namiotów rozbitych na gołej ziemi. Obok stoją dwie prowizoryczne toalety i szałas kuchenny. Między namiotami przebiega szczur.

- Warunki są straszne i nie raz myślałem, żeby to wszystko rzucić – przyznaje Denis. – Nie mogę się doczekać, kiedy wprowadzimy się do tych nowych domków. W środku można stanąć wyprostowanym! Może nawet rodzinę tu sprowadzę?

Obraz
© WP.PL

Dzięki Polakom da się tu żyć i leczyć ludzi

Tuż za płotem Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) stawia nową wersję kliniki Koro. Oddziały zostaną zorganizowane w odpowiednio skonfigurowanych, składanych domkach ustawionych na dwóch betonowych i zadaszonych platformach. Personel medyczny zamieszka w takich samych domkach na pojedynczych platformach. Każdy będzie miał mały panel słoneczny i oświetlenie.

Nikt nie ma wątpliwości, że projekt sfinansowany przez polski rząd oznacza znaczącą poprawę warunków dla pacjentów i lekarzy. Polacy w ten sam sposób modernizują też dwie pozostałe kliniki w Bidi Bidi. Co więcej, przy trwającym kilka miesięcy projekcie pracę znalazło też kilkudziesięciu uchodźców, dla których każda dniówka jest cenna.

Obraz
© WP.PL

Nie ma wątpliwości, że rozbudowa obozu nie jest rozwiązaniem najlepszym. Niestety uchodźcy nie mają szans na powrót w rodzinne strony pomimo porozumienia pomiędzy głównymi stronami konfliktu w Sudanie Południowym. Kilku mieszkańców Bidi Bidi próbowało wrócić z, ale wszyscy zostali zabici po przekroczeniu granicy. Nowych chętnych nie ma.

Uganda jest 35-milionowym krajem o gospodarce porównywalnej z pojedynczym województwem w Polsce. Mimo tego kraj przyjął ponad milion uchodźców. Nie trudno sobie wyobrazić, jak wielkim jest to obciążeniem. Dlatego pomaganie w miejscach takich jak Bidi Bidi jest niezwykle ważne. W przeciwnym wypadku setki tysięcy ludzi ruszą w dalszą drogę w poszukiwaniu życia, bo o lepszym życiu wielu z nich nawet nie marzy.

Zobacz także: Debata WP na 100-lecie niepodległości

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

afrykaugandapcpm
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)