Polacy na misji "Resolute Support" w Afganistanie. Nowa operacja może być bardziej niebezpieczna dla żołnierzy niż wcześniejsza interwencja pod egidą NATO
• Polacy w misji NATO "Resolute Support" w Afganistanie mają trudne zadanie
• Doradzają tworzącym się siłom bezpieczeństwa Afganistanu
• W swojej pracy muszą uwzględniać odmienność kulturową
• Nowa misja nie ma mandatu bojowego, a to oznacza większe niebezpieczeństwo
"Resolute Support" rozpoczęła się 1 stycznia 2015 roku, zaraz po zakończeniu trwającej 13 lat operacji stabilizacyjnej Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa (International Security Assistance Force - ISAF). Na potrzeby misji, mającej charakter szkoleniowo-doradczy, Afganistan został podzielony na pięć dowództw doradczo-szkoleniowych (Train, Advise, Assist Command - TAAC). Celem "Resolute Support" jest wsparcie afgańskiego wojska, policji oraz przygotowanie dowództw tamtejszych sił bezpieczeństwa i instytucji podległych ministerstwom obrony narodowej i spraw wewnętrznych do samodzielnego działania.
Polscy żołnierze w ramach współpracy koalicyjnej wykonują swoje obowiązki w kwaterze głównej w Kabulu. Doradzają na szczeblu resortowym, a także w Dowództwie Doradczo-Szkoleniowym "Wschód" (TAAC East) w Gamberi, gdzie asystują przede wszystkim na szczeblu Korpusu Afgańskiej Armii Narodowej.
Pierwsze kroki
- Na początku misji zawsze jest pod górę. Trzeba uporządkować teren i przygotować zaplecze, także dla następnych. Gdy tu przyjechaliśmy, to nawet Amerykanie jeszcze nie wiedzieli, za co żołnierze mają się zabrać - wspomina początek "Resolute Support" kpt. Dariusz Demski, oficer łącznikowy przy grupie doradców w Tactical Base Gamberi. Na pierwszą zmianę trafił wraz z około 40 innymi doradcami, a także żołnierzami plutonu ochrony i logistykami. Wcześniej już służył w Afganistanie. To, co według niego zmieniło się w tym kraju wraz z charakterem misji, to bezpieczeństwo, bo "Resolute Support" nie ma już mandatu bojowego. - W misji ISAF brały udział duże siły dobrze uzbrojonego wojska. Jeśli przeciwnik chciał nas zaatakować, mogliśmy wyprzedzać jego działania. Teraz możemy się tylko bronić, kiedy ktoś nas zaatakuje - wyjaśnia kpt. Demski.
Potwierdzają to także inni żołnierze, z którymi rozmawialiśmy. Według nich jest to sytuacja bardzo niekomfortowa. W Gamberi, bazie położonej wśród afgańskich wiosek, praktycznie nie można też prowadzić otwartego ognia, bo zagrażałby cywilom. Wykorzystują to talibowie, często strzelając właśnie z kierunków cywilnych gospodarstw.
Ograniczone zaufanie
Sytuacja w Afganistanie nadal jest bardzo niestabilna. Talibskich ataków jest dużo. Nadejście wiosny oznacza co roku wzmożenie ich aktywności partyzanckiej. - Ostrzał bazy z rakiet i moździerzy prowadzili o świcie i o zmierzchu. Latem w Gamberi alarmy bombowe były co drugi dzień, jeśli nie codziennie. Bezpieczeństwa nie gwarantowały nawet regularne loty amerykańskich myśliwców czy podrywane w wypadku ataku szturmowe śmigłowce - opowiada kpt. Demski.
Wykonywanie zadań wyznaczonych przez koalicję wiąże się też z pokonywaniem problemów wynikających z tła społecznego - chodzi o powiązania żołnierzy afgańskich z talibami. Bywa, że ci ostatni celowo wysyłają swoich bojowników do wojska, by tam przeprowadzili ataki. Podczas misji "Resolute Support" zdarzało się, że żołnierze afgańscy współpracujący z talibami atakowali wojska koalicji na terenie bazy, w której wspólnie stacjonują.
Dlatego doradcy w Gamberi są pilnowani przez żołnierzy z plutonu ochrony, tzw. Guardian Angels. - Głównym naszym zadaniem jest ochrona doradców, którzy prawie każdego dnia udają się do sztabu korpusu wykonywać swoje obowiązki. Jesteśmy też współodpowiedzialni za bezpieczeństwo całej bazy i pełnimy służby w ramach QRF [Quick Reaction Force], czyli sił szybkiego reagowania - opowiada ppor. Adrian Karolczuk, jeden z dowódców plutonu ochrony.
Żołnierze tego oddziału - polscy, ale też amerykańscy - nie odstępują doradców na krok. Z powodu wspomnianych zagrożeń Polacy korzystają również z dodatkowych środków ochrony osobistej, np. schowanych pod mundurem lekkich, kompozytowych kamizelek kuloodpornych, których nie zdejmują w trakcie wizyt w afgańskich częściach bazy, stale też noszą przy sobie ukrytą broń osobistą.
Doradcy z Gamberi rozpoczynają dzień wczesnym rankiem od wyjścia do sztabu korpusu. Po dotarciu na miejsce uczestniczą w odprawie, a następnie udają się do swoich afgańskich odpowiedników w poszczególnych sekcjach sztabu i pionu szkolenia, aby pomóc znaleźć rozwiązania bieżących problemów w działalności służbowej. - Do głównych zadań doradców należy poprawa umiejętności poszczególnych sekcji w dziedzinie bieżącego funkcjonowania, działalności rozliczeniowo-planistycznej, planowania operacyjnego krótko- i długoterminowego na szczeblu korpusu oraz służenie radą w trakcie prowadzenia operacji korpusu i jej monitorowanie - wyjaśnia por. Jakub Wolak, pełniący funkcję rzecznika polskiego kontyngentu podczas drugiej zmiany.
Praca z wyższą kadrą dowódczą nie jest łatwa. Jej przedstawiciele często wywodzą się z ruchu mudżahedinów. - Mają za sobą wiele wojen, w tym ze Związkiem Radzieckim. Dowódcami zostali za zasługi z tego okresu. Oni nie uważają, że nasze doświadczenie jest im do czegoś potrzebne. Przeciwnie, woleliby, żeby koalicja nadal prowadziła misję bojową i wspierała ich działania wojskiem i ciężkim sprzętem. Ponieważ NATO tego nie robi, są rozczarowani - przyznaje kpt. Demski.
Znacznie łatwiej współpracuje się doradcom z młodszymi oficerami, którzy przeszli szkolenia i kursy np. w USA, świetnie mówią po angielsku i rozumieją potrzebę zmian w armii afgańskiej. To praca z nimi daje Polakom poczucie, że to, co robią, ma sens. Ci żołnierze wykazują duże zainteresowanie ich wiedzą. W armii afgańskiej tacy ludzie stanowią jednak mniejszość. Dlatego refleksja żołnierzy służących w Gamberi nie jest optymistyczna. - Armia jest tam przeżarta korupcją, a zdarza się, że wyżsi oficerowie są podwójnie zaangażowani i kolaborują z talibami. Trudno jest funkcjonować w takiej rzeczywistości. Nawet Amerykanie mają poczucie, że ich działania są nieadekwatne do sytuacji - słyszymy od jednego z nich.
W zielonej strefie
Bezpieczniej jest w stolicy kraju, Kabulu. Tu służą nasi doradcy skierowani do pracy w resortach siłowych: obrony i spraw wewnętrznych. Wydzielona zielona strefa w centrum miasta, gdzie znajdują się urzędy i kwatera główna sił koalicyjnych, jest ściśle chroniona przez Amerykanów. Dzięki temu jest względnie bezpieczna, chociaż to duże miasta najczęściej są miejscem talibskich ataków.
Praca polskich doradców w Kabulu to regularne spotkania z przedstawicielami wojska i policji. Służą one wymianie informacji wywiadowczych, analizowaniu bieżącej sytuacji pod kątem zagrożeń, poszukiwaniu skutecznych rozwiązań wojskowych i policyjnych. Żołnierze, z którymi rozmawialiśmy, przyznają, że mniejsze zagrożenie atakami w zielonej strefie daje im dostateczny komfort pracy. Jednak także tu borykają się z problemami podobnymi do tych, które znają Polacy z Gamberi, bo także w Kabulu nie jest łatwo przekonać do siebie miejscowych.
Afgańczycy z trudem otwierają się na wiedzę Polaków i potrzeba kilku tygodni współpracy, by przełamać nieufność poszczególnych dowódców. - To nie jest łatwa wymiana poglądów, nie ma pełnego konsensusu i porozumienia podczas tych spotkań. Nawet dogadanie jakiejś sprawy nie zawsze przekłada się na praktykę, bo Afgańczycy i tak ostatecznie robią po swojemu. Jednak ogólnie wykonujemy te zadania, które nam powierzono - mówi nam jeden z doradców, który wrócił z Kabulu. Jak ocenia, problemy wynikają głównie z różnic kulturowych pomiędzy nacjami oraz rozbieżności organizacyjnych w armii; ale nie tylko. Także w Kabulu wyższa kadra wojskowa wywodzi się często ze środowiska mudżahedinów i z nieufnością podchodzi do obcych sobie rozwiązań. - Nasza praca z tymi ludźmi wpływa na to, jak będzie wyglądać afgańska armia w przyszłości, ale nie dzieje się to w takim stopniu, jakbyśmy chcieli. To trudna praca, a jej efekty są powolne - ocenia nasz rozmówca.
Misja "Resolute Support" miała trwać do końca 2016 roku, ale najprawdopodobniej zostanie przedłużona. Zapowiadał to jesienią 2015 roku w Bydgoszczy gen. Denis Mercier, naczelny dowódca sojuszniczy ds. transformacji. Według niego misja mogłaby potrwać rok dłużej. Pytanie, czy taki czas wystarczy, by afgańska armia osiągnęła poziom dający nadzieję na utrzymanie bezpieczeństwa w tym kraju, wciąż pozostaje otwarte.
Resolute Support
W misji bierze udział ponad 13,1 tys. żołnierzy z 42 państw NATO i krajów partnerskich. Największy kontyngent wysyłają do Afganistanu Stany Zjednoczone - 6,8 tys. żołnierzy, Gruzja i Niemcy - po 850 oraz Włochy - 760. Misją dowodzi amerykański gen. John F. Campbell, który stacjonuje w kwaterze głównej w Kabulu. Teraz służy tam III zmiana Polskiego Kontynentu Wojskowego, licząca 113 żołnierzy i pracowników wojska. Dowodzi nią płk Dariusz Kosowski, a jej trzon stanowi 20 Bartoszycka Brygada Zmechanizowana. Decyzje o rozpoczęciu "Resolute Support" sojusznicy podjęli na szczycie w Chicago w maju 2012 roku. Plan operacji został zatwierdzony przez ministrów spraw zagranicznych państw NATO pod koniec czerwca 2014 roku. Misję poparła rezolucją z 12 grudnia 2014 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ. Zasady stacjonowania sił NATO na terenie Afganistanu oraz zakres ich działania reguluje porozumienie o statusie sił (Status of Forces Agreement - SOFA) podpisane między NATO a Islamską Republiką Afganistanu 30 września 2014
roku.
Krzysztof Kowalczyk, "Polska Zbrojna". Współpraca: Anna Dąbrowska, Jakub Wolak