InnowacjePokonani przez maszyny

Pokonani przez maszyny

Wpadliśmy w pułapkę. My, istoty, które wyewoluowały sto tysięcy lat temu, stworzyliśmy problem, z którym dziś nasze mózgi sobie nie radzą. Współczesną technikę.

25.01.2007 06:00

A miało być tak miło. Komputery, kalkulatory, automatyczne pralki i mikrofalówki miały sprawić, że życie będzie upływało na beztroskich zabawach, podczas gdy zbudowane przez nas maszyny-niewolnicy będą wykonywać wszystkie nieprzyjemne i nudne prace. Dziś, w ćwierć wieku od upowszechnienia się komputerów, 15 lat od powstania Internetu, jaki znamy, i w 5 lat od pojawienia się pierwszego iPoda, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że coś nam nie wyszło. Coraz częściej to my stajemy się niewolnikami maszyn.

Rozejrzyj się po swoim domu. Telewizor, DVD, satelita, zmywarka, mikrofalówka, ekspres do kawy, pralka, komputer, odtwarzacz mp3, aparat cyfrowy, komórka. Czy możesz powiedzieć z ręką na sercu, że wiesz o nich wszystko? Znasz ich możliwości i wiesz, co oznacza ta żółta dioda mrugająca od dwóch tygodni?

Każde z tych urządzeń komunikuje się z tobą na swój własny sposób, atakuje specjalnie przygotowanym zestawem ikon i wyświetlanych informacji. To trochę tak, jakby mieszkać z dużą rodziną, w której każdy mówi innym językiem. Opanowanie tego wszystkiego wymaga stale wytężonej uwagi i ciągłego kombinowania.

No tak, starsze pokolenie ma z tym problem. Rodzice gubią się kompletnie, gdy mają zaprogramować magnetowid, ale za to ich dzieci z łatwością przyjmują wszelkie nowinki. Otóż niezupełnie. Agencja reklamowa Young & Rubicam przygotowała pod koniec zeszłego roku raport pod znamiennym tytułem "My brain hurts", czyli "Boli mnie mózg". Wynika z niego między innymi, że nawet tradycyjna grupa entuzjastów elektroniki - nastolatki - przestała nadążać za rozwojem techniki. Nieliczni potrafią bezbłędnie wskazać wszystkie funkcje klawiszy telefonu komórkowego, a tylko niewielka część umie bez pomocy instrukcji wymienić choćby jedną czwartą funkcji oferowanych przez zwykły odtwarzacz DVD. Przerażające? To wszystko wina producentów sprzętu, którzy zdają się żyć we własnym świecie, nie zwracając uwagi na potrzeby konsumentów.

W 1965 roku jeden z założycieli Intela, Gordon Moore, podał twierdzenie, według którego liczba tranzystorów w układzie scalonym będzie się podwajała co 18 miesięcy. (W oryginalnym brzmieniu chodziło o najbardziej opłacalną liczbę uwzględniającą kompromis między upakowaniem elementów a bezawaryjnym działaniem). Początkowo było to mało znaczące, techniczne sformułowanie, ale parę lat później ukuto termin "Prawo Moore'a" i zaczęto obserwować zadziwiającą sprawdzalność tej reguły. Czasami nie było to półtora roku, lecz dwa lata, ale faktycznie kolejne układy scalone, a później procesory, rozwijały się w tempie wykładniczym. Rozszerzając to twierdzenie, można powiedzieć, że większość elektroniki podwaja swoje możliwości prawie co półtora roku.

Niestety, entuzjazm producentów sprzętu elektronicznego sprawia, że starają się oni maksymalnie wykorzystać możliwości dawane przez technikę, przyspieszając, rozwijając i rozbudowując swój sprzęt poza granice zdrowego rozsądku i bez oglądania się na pozostających w tyle konsumentów.

Tymczasem możliwości ludzkiego mózgu, jego "parametry", niewiele się zmieniły od niemal stu tysięcy lat - co najwyżej uczymy się go lepiej wykorzystywać. Trzeba jednak pamiętać, że te półtora kilograma wodnistej galarety wyspecjalizowało się w unikaniu drapieżników i wyszukiwaniu żywności, a nie dzieleniu uwagi pomiędzy dzwoniącą komórkę, nadchodzące e-maile, piszczące, mrugające i wibrujące pudełeczka. W wyniku ewolucji, w której główną siłą napędową doboru naturalnego były skradające się drapieżniki i wyjący przedstawiciele własnego gatunku, nauczyliśmy się zwracać szczególną uwagę na to, co głośne, gwałtowne i spektakularne. Dlatego właśnie z najgłębszego skupienia łatwo wytrąca nas zajmująca cały ekran komputera reklama linii lotniczych czy ryczący spot zachęcający do zakupu jogurtu. To, co jeszcze 10 lat temu wydawało się po prostu niewygodą, dziś urasta do rangi wielkiego problemu ekonomicznego. Badania przeprowadzone przez firmę analityczną Basex pokazują, że w wyniku ciągłego rozpraszania uwagi
pracowników firmy tylko w USA co roku tracą 588 miliardów dolarów. Niewiarygodne? Spróbuj zrobić rachunek sumienia. Po przyjściu do pracy sprawdzasz pocztę - razem z odpowiadaniem na e-maile to pół godziny. W ciągu dnia zajrzysz do skrzynki jeszcze raz czy dwa na godzinę - w sumie uzbiera się drugie 30 minut. Rozmowy przez komórkę niezwiązane z pracą - około kwadransa. SMS-y - 10 minut. Surfowanie po Internecie, sprawdzanie wieści ze świata - kolejne 20 minut. Rozmowy przez komunikator - 15 minut. Suma - dwie godziny. Jedna czwarta dnia pracy. Miesięcznie - tydzień. Rocznie - niemal trzy miesiące. Jakieś pytania?

Oczywiście poczta elektroniczna jest dziś w pracy niezbędna. Jednak badania Basex pokazują, że zupełnie nie radzimy sobie z rozróżnianiem e-maili pilnych, ważnych i zwykłych. Skłonni jesteśmy traktować wszystkie z taką samą dozą uwagi. Poza tym zaglądamy do skrzynki za każdym razem, gdy coś się w niej pojawia - czy to list od szefa, czy kolejny zabawny filmik o kaczkach.

Rzecz jasna wymyślono rozwiązanie tego problemu - nadawca listu może sam oznaczyć, czy jest on ważny, zwykły, czy raczej nieistotny. Tylko nikt tego systemu nie używa.

Pracodawcy stają więc przed nie lada dylematem - mogą ograniczyć prawa pracowników, odcinając im dostęp do e-maili i WWW, jednak utrudnia to komunikację i zabija kreatywność. Wyborem coraz częściej staje się kontrola przesyłanych treści i filtrowanie tego, co zabiera najwięcej cennego czasu - filmów, gier, prywatnej korespondencji. Z trzech miesięcy udaje się ocalić jakieś pięć-sześć tygodni.

Jednak e-problemy dopadają nas nie tylko w pracy. Coraz częściej wyzwaniem staje się wpisanie nowego numeru do pamięci domowego telefonu czy włączenie w mikrofalówce funkcji rozmrażania. W zasadzie i na to znaleziono rozwiązanie - instrukcje obsługi. Tyle że nikt ich nie czyta. Potwierdzają to zarówno codzienne doświadczenia, jak i profesjonalne badania. Niezależnie od tego, jak dobrze jest napisana instrukcja, użytkownik odłoży ją na bok i sam zacznie poznawać swoje nowe urządzenie. Producenci zdają sobie z tego sprawę i starają się ratować sytuację, dokładając do większości sprzętów prościutki, ilustrowany folder pod tytułem "Szybki start". Znajduje się tam schemat podłączenia do prądu, wskazany jest włącznik i dwie główne funkcje. A na końcu umieszczona jest żałosna prośba: "Przeczytaj instrukcję!".

Oczywiście większość osób jest w stanie samodzielnie poznać tylko kilka podstawowych funkcji sprzętu. W przypadku kamery wideo nauczą się ją włączać, rozpoczynać i zatrzymywać nagrywanie oraz obsługiwać zoom. Zdolniejsi opanują jeszcze podłączanie jej do telewizora oraz przewijanie obrazu w przód i tył. Kompletnie niezbadane pozostaną funkcje edycji nagranego materiału, zaawansowanych przejść między ujęciami czy ręcznego ustawiania parametrów obrazu. Dlatego firmy, które rozumieją problem, zaczynają umieszczać w widocznym miejscu przełącznik oznaczony jako ,easy mode", czyli łatwy tryb. Uruchomienie go sprawia, że kamera chowa wszystkie te mądre i niepotrzebne funkcje, pozostawiając to, co potrzebne typowemu wakacyjnemu operatorowi. Oczywiście producent nadal słono sobie liczy za to wszystko, czego nigdy nie użyjemy, a co robi na nas wrażenie tylko w chwili zakupu sprzętu.

Wciąż jednak wiele firm robiących sprzęt elektroniczny zdaje się żyć w innym świecie niż ich klienci. Błąd producentów kryje się być może w nadmiernym entuzjazmie. Pracownicy elektronicznych gigantów to zwykle ludzie zafascynowani elektroniką, poruszający się swobodnie w świecie przycisków i wyświetlaczy. Kochają to, co robią. Nazwijmy ich roboczo - bez urazy - "e-świrami".

Gdy opracowują kolejny gadżet, entuzjastycznie starają się wykorzystać możliwości, jakie daje rozwój technologii. Skoro pojawił się zapas mocy procesora i miejsce w pamięci, dokładają do sprawdzonego systemu nową funkcję. Spójrzmy choćby na komórki. Służą, jak wiadomo, do dzwonienia. A właściwie służyły jeszcze pięć lat temu, bo dziś pozwalają jeszcze na robienie zdjęć, odtwarzanie filmów, przeglądanie Internetu, słuchanie muzyki, granie, przeglądanie arkuszy kalkulacyjnych. Dla e-świra to poezja.

Gdy opracuje nowy produkt, nadchodzi czas testów. Komórka kombajn trafia w ręce grupy testerów - zwykłych ludzi z ulicy, którzy mają czas na zapoznanie się z produktem i ocenienie go. Większość jest umiarkowanie entuzjastyczna - w końcu produkt jest ładny, firma miła i jakoś nikt nie chce wyjść na technoignoranta. Ale oto w grupie znajduje się entuzjasta, człowiek, którego fascynuje maksymalna przepustowość systemu UMTS i fizyczny rozmiar matrycy aparatu. E-świry ożywiają się - w końcu ktoś ich docenił. Reszta grupy też nie chce wyglądać na pacanów, wszyscy starają się wykrzesać entuzjazm. Padają hasła: "No tak, to może zastąpić komputer" lub "Wreszcie nie będę musiał nosić telefonu, radia, odtwarzacza i aparatu oddzielnie". Udało się. Produkt spotkał się z dobrym przyjęciem. E-świry są zadowolone. Problem w tym, że jeden entuzjasta w grupie 20 osób jest w stanie dość skutecznie zamazać prawdziwy obraz sytuacji. Ci sami ludzie, którym tak podobała się nowa komórka, nie kupią jej, bo będzie za droga i zbyt
trudna w obsłudze. No i po co im tyle funkcji? - w końcu oni chcą tylko dzwonić i wysyłać SMS-y.

Jest jeszcze jeden problem, tak oczywisty, że aż wstyd o nim mówić. Technologia musi działać. Zadziwiające, jak wiele firm o tym zapomina. Doskonałym przykładem była porażka MMS-ów, czyli wysyłanych z komórek wiadomości zawierających zdjęcia czy obrazki. Miały przebić popularnością SMS-y - w końcu wysyłanie fotek to wspaniała zabawa. Problem w tym, że technologię wprowadzono, nie zadbawszy należycie o jej działanie. W efekcie wiadomości wysyłane między różnymi sieciami ginęły bez śladu, a te wewnątrz własnej sieci przychodziły nieraz z kilkudniowym opóźnieniem. W dodatku większość osób miała telefony, które nie były w stanie wyświetlić takiej graficznej wiadomości. Wszystko to sprawiło, że MMS-y umarły, zanim na dobre się narodziły. Choć dziś obsługuje je niemal każdy telefon, stanowią ledwie ułamek procenta wszystkich wiadomości przesyłanych w sieci.

Nie zawsze porażki są tak spektakularne. Często po prostu produkt powinien spędzić w laboratorium jeszcze kilka miesięcy, po to by dopracowano jego elementy. Ten problem dotyczy na przykład telefonów działających pod kontrolą systemu Symbian. To komórki, które funkcjonują jak komputery - mają otwarty system operacyjny pozwalający użytkownikowi na instalowanie dodatkowych programów. Jeden z największych producentów komórek na świecie regularnie wypuszcza kolejne modele z poważnie niedopracowanym systemem. Efekt to częste zawieszanie się telefonu, komunikaty o braku pamięci czy inne sensacje dręczące użytkownika. Dopiero z czasem wydawane są kolejne poprawki oprogramowania, które można zainstalować samemu z Internetu lub powierzyć to zadanie fachowcom. Oznacza to jednak wyczyszczenie pamięci telefonu, więc trudno się dziwić, że mało kto decyduje się na ten krok. Spece od marketingu wymuszają wypuszczanie niedopracowanych produktów, bo konkurencja stale zarzuca rynek nowymi modelami.

Naturalnie wiele firm zdaje sobie sprawę z istniejących zagrożeń i potrafi zapanować nad niebezpiecznym entuzjazmem swoich e-świrów oraz pośpiechem marketingowców. Tak właśnie powstał iPod - wciąż trudny do prześcignięcia ideał prostoty i przyjaznej obsługi. Podczas konstruowania prototypów pojawiły się zarzuty: ,a gdzie jest radio i dyktafon? Konkurencja już je ma". Na szczęście dano im odpór i powstał po prostu odtwarzacz muzyczny. Ludzie go pokochali właśnie za prostotę i minimalistyczną elegancję. A jeśli ktoś koniecznie chce mieć radio i dyktafon, zawsze może dokupić (za niemałe pieniądze) odpowiednie przystawki. Proste i genialne.

Firmie Apple udało się zachować umiar - rzecz trudna i rzadko spotykana. A przecież największe sukcesy odniosły te produkty, które miały jasno określoną funkcję. Telefon służył do prowadzenia rozmów, telewizor do oglądania telewizji, a lodówka do chłodzenia. W latach 20. XX wieku pojawiło się na rynku absolutnie genialne urządzenie - odkurzacz, który mógł być też suszarką do włosów - wystarczyło przełączyć dźwigienkę. Nikt go nie chciał, bo jego funkcja była trudna do określenia i uchwycenia.

Podobnie działo się w latach 40., gdy na rynku pojawiły się pierwsze detergenty. Początkowo próbowano je reklamować jako cud o tysiącu zastosowań - naszym płynem możesz umyć talerze, wyszorować podłogę i okna, wyczyścić samochód i na koniec uprać ubrania i umyć włosy. Rewelacja. Jednak szybko spece od marketingu stwierdzili, że to błąd - ludzie nie ufają takim kombajnom. Dziś na półce obok siebie stoją płyn do kąpieli, żel pod prysznic i szampon do włosów, które niemal nie różnią się składem. Różnica jest w naszych mózgach - dzięki prostym podziałom łatwiej im kontrolować rzeczywistość, a my czujemy się bezpieczniejsi.

Dajmy więc odpór fali entuzjazmu e-świrów. Brońmy się przed zalewem wielofunkcyjnych kanap, internetowych lodówek i cyfrowych maselniczek. To my im jesteśmy potrzebni do istnienia, nie one nam.

Piotr Stanisławski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)