Pogotowie po śmierci pacjenta: to nie nasz błąd, ale rodziny
Dyspozytorka pogotowia zachowała się właściwie, to zgłoszenie było nieprecyzyjne, a rodzina nie zastosowała się do zaleceń - tak uważa dyrekcja Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach, odnosząc się do sprawy śmierci 36-letniego Tomasza z Katowic.
27.09.2010 | aktual.: 27.09.2010 15:43
Rodzina zmarłego jest zdania, że mężczyzna mógłby przeżyć, gdyby karetka przyjechała wtedy, kiedy wezwano ją po raz pierwszy. Od pierwszego telefonu na pogotowie do przyjazdu karetki minęło ponad dziewięć godzin. Mężczyzna zmarł po przewiezieniu do szpitala na udar mózgu. Sprawę wyjaśnia policja.
Rzecznik Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach Jerzy Wiśniewski powiedział, że dyrekcja od dwóch dni zajmowała się wyjaśnianiem sprawy. W poniedziałek WPR wystąpiło o wydanie nagrań z Centrum Powiadamiania Ratunkowego w Katowicach i o ksero tzw. zielonej karty wyjazdowej.
- Dyrekcja WPR w Katowicach po odsłuchaniu nagrań i przeanalizowaniu dokumentacji medycznej nie stwierdza błędów w pracy dyspozytora medycznego. (Pierwsze) zgłoszenie było nieprecyzyjne, po drugie rodzina miała konkretne zalecenie od naszego dyspozytora medycznego, nie dokonała tego do godz. 6.47 - oświadczył Wiśniewski.
Jak wyjaśnił, zalecenie dotyczyło skonsultowania się z lekarzem rodzinnym lub przewiezienia mężczyzny na dyżur laryngologiczny do szpitala w Katowicach-Ochojcu - zgodnie z podawanymi przez rodzinę objawami. W opinii WPR, osoba telefonująca nieprecyzyjnie określiła stan pacjenta. Poza tym rodzina powinna była zadzwonić na pogotowie ponownie od razu, gdy mężczyzna poczuł się gorzej, a nie dopiero rano.
Nagrania i dokumentacja medyczna zostały zabezpieczone. Dotychczas w tej sprawie do pogotowia nie wpłynęła skarga rodziny, nie zgłosił się też nikt z policji czy prokuratury - poinformował rzecznik.
Jak relacjonowała rodzina, w czwartek wieczorem Tomasz uskarżał się na ból ucha, wymiotował i miał bardzo wysoką gorączkę. W czasie rozmowy telefonicznej, około godz. 21.00, dyspozytorka odmówiła wysłania karetki i poradziła żonie, by udała się do apteki i kupiła leki przeciwbólowe albo sama przewiozła męża do szpitala - relacjonowali bliscy mężczyzny.
Następnego dnia przed godz. 7.00 rano, gdy stan mężczyzny pogorszył się, żona po raz drugi zadzwoniła na pogotowie - informowała siostra Tomasza, Katarzyna Smołczyk.
Te godziny potwierdza Wiśniewski. Pierwszy telefon wykonano 23 września około godz. 21.00. Po raz drugi dzwoniono na pogotowie 24 września przed 7.00 rano. Zgłoszenie przyjęto o godz. 6.47, podstawowa karetka ratownicza typu P była na miejscu 10 minut później. Ok godz. 7.00 na miejsce została wezwana druga karetka - podał rzecznik.
Drugi samochód - jak mówili bliscy Tomasza - wezwano na miejsce, bo dwóch ratowników nie potrafiło znieść do samochodu chorego mężczyzny. - Nie było dziewięciu godzin oczekiwania na karetkę, ale 10 minut - oświadczył Wiśniewski.
Stanowczo zaprzecza też informacjom podawanym przez rodzinę, że pacjent wcześniej był najpierw wieziony do szpitala MSWiA w Katowicach. - Pacjent nie było wożony po Katowicach, ale błyskawicznie trafił do Centralnego Szpitala Klinicznego w Katowicach-Ligocie - powiedział.
Po przewiezieniu Tomasza do szpitala w Ligocie jego stan był już bardzo poważny. Pacjent zmarł w piątek wieczorem. Przypuszczalną przyczyną zgonu było zapalenie opon mózgowych połączone z udarem.
Rodzina uważa, że gdyby Tomasz znalazł się szybciej w szpitalu, miałby szanse na przeżycie. W sobotę po południu złożyli doniesienie na policji. Dokładne przyczyny śmierci Tomasza zostanie określona po sekcji zwłok.