Trwa ładowanie...
d2cpxqf
21-06-2006 10:06

Podzielone miasto szlifierzy

Po pięciuset latach żydowscy handlarze diamentów z Antwerpii utracili pozycję lidera w obrocie tymi drogimi kamieniami. Kupcy z indyjskiego subkontynentu okazują się skuteczniejsi.

d2cpxqf
d2cpxqf

Gdy Jumi Hoffmann, współwłaściciel koszernego baru przekąskowego Hoffis Take Away, leżącego na wysokości Kievitstraat, myśli o przyszłości gminy żydowskiej, ogarnia go równocześnie i radość, i trwoga. To, że jego rodzinne miasto jest siedzibą największej ortodoksyjnej gminy żydowskiej w Europie i że tak zostanie, czyni go szczęśliwym. To, że większość spośród 20 tys. mieszkających tu jego braci w wierze bez wątpienia popadnie w biedę, czyni go chorym ze zgryzoty.

– Żyd traci swój chleb – mówi Jumi Hoffmann. Ma to znaczyć, że żydowscy handlarze musieli zrzec się roli lidera na antwerpskim rynku diamentów. Wcześniej wypracowywali 70 proc. obrotów, dziś pozostało im jeszcze 25 proc., a i to przy utrzymującej się tendencji spadkowej. Teraz rynek opanowują handlarze z Indii. Ponad 500 lat po przybyciu do Flandrii hiszpańskich i portugalskich Żydów sefardyjskich ich era chyli się ku upadkowi.

Z powodu braku pracy, co roku 1–2 tys. Żydów opuszcza Antwerpię. Większość przenosi się do Izraela i Ameryki, wielu również do Niemiec. Pomimo to gmina się nie zmniejsza, lecz dzieje się tak tylko dlatego, że większość rodzin ma więcej dzieci niż niemiecka minister ds. rodziny Ursula von der Leyen (matka siedmiorga dzieci – przyp. FORUM).

Curry i cymes

Jumi Hoffmann jest ojcem jedenaściorga dzieci. Ośmioro chodzi jeszcze do szkoły, dwoje kształci się na aptekarza, a jedno na rabina. W branży diamentowej nie chce pracować żadne. Przed 20 laty na ulicach wokół znajdującej się przy Hoveniersstraat giełdy pracowało 30 tys. szlifierzy diamentów, dziesięć razy więcej niż dziś.

d2cpxqf

Przejęcie władzy na wielkiej giełdzie diamentów doprowadziło nawet do zmiany jadłospisu w stołówce. Wcześniej serwowano w niej prawie wyłącznie koszerne dania. Dziś Żydzi jedzą szaszłyk z curry, a Hindusi śliwkowy cymes. To trochę jak w starej, przekazywanej w jidysz przypowieści: As a milner schlogt sich mit n kojmenkerer, wert der milner schwarz un der kojmenkerer wajs (gdy młynarz zderzy się z kominiarzem, to młynarz sczernieje, a kominiarz wybieleje).

Nad konklawe handlarzy diamentów kamerton podaje tonację molową. Rozmawia się tu cicho, stłumionym głosem. Zawarcie transakcji przypieczętowuje się podaniem ręki i towarzyszy mu pobożne życzenie: masl un broche (szczęścia i błogosławieństwa). Również Azjaci używają tej formuły. Ale jidysz traci pozycję głównego języka giełdy. Po angielsku można się tu dogadać równie dobrze.

Wysoka Rada Diamentowa, organizacja branżowa handlarzy diamentów, nie przestawiła się jeszcze na nowy tor. Chociaż co najmniej 15 spośród 23 mld euro obrotu przypada na Hindusów, w Wysokiej Radzie mają oni mniejszość. W rzeczywistości jednak organizacja ma mniejszy wpływ na prowadzone interesy, niż się jej wydaje. Naprawdę wielkie rozdania są finalizowane w małych biurach nad salą giełdy.

Żydzi i Hindusi twardo z sobą konkurują, a pomimo to nie mają problemów sąsiedzkich. W Antwerpii żyje nawet kilka żydowsko-indyjskich małżeństw. – Judaizm i nasz dżinizm mają punkty styczne – mówi handlarz diamentów Ramesh Mehta. Żydzi i dżiniści są jakoby nawykli do ciężkiej pracy i odrzucają stosowanie przemocy. Jeszcze ważniejsze jest jednak to, że Żydom i Hindusom nie jest obce myślenie ani działanie w skali globalnej. Wiedzą również, że mogą na sobie polegać. Indyjski kupiec nie chce żadnego pokwitowania, gdy przekazuje swemu żydowskiemu koledze woreczek klejnotów, by ten przechował go przez noc w sejfie. Prawie wszyscy indyjscy handlarze pochodzą ze stanu Gudżarat, centrum indyjskiego handlu diamentami. To skromni ludzie, przestrzegający wegetariańskiej diety. Nie mają przy tym jednak żadnych oporów, by pokazać się ze swym dobrobytem, gdy uważają, że mają ku temu powód. W zeszłym roku handlarz diamentów Vijay Shah wyprawił dla swego syna i córki podwójne wesele, którego przepych był godny królewskiej
rodziny. Znawcy szacują jego koszt na 14 mln euro. W czasie zawodów krykieta, organizowanych co roku przez jedną z wielkich indyjskich rodzin, klan gospodarzy próbuje prześcignąć poprzedniego organizatora w przepychu i luksusie.

d2cpxqf

Tymczasem w żydowskiej dzielnicy za dworcem głównym widać, że przeżywała już lepsze czasy. Fasady poszarzały, na bruku ślady rozdeptanej gumy do żucia. Przed grzesznym pokuszeniem mają chronić mieszkańców cytaty ze świętych pism umieszczone w mezuzach na framugach niektórych drzwi i okien. Władze miasta zdają się raczej na grube bloki betonu na chodnikach i kamery wideo.

Nieco zaostrzona czujność należy do psychologicznego bagażu antwerpijczyków. Stan bezpieczeństwa nie jest jednak zły. Strach przed zbrojnymi muzułmanami i przed nowym porządkiem w świecie diamentów wzbogaciły polityczną scenę Flandrii w dziwaczny rys. Rosnąca mniejszość antwerpskich Żydów sympatyzuje z Vlaams Belang, najskuteczniejszą partią prawicowych radykałów w Europie, stanowiącą od 2004 roku najsilniejszą frakcję we flandryjskim parlamencie regionalnym. Vlaams Belang przedstawia się jako zdecydowanie przyjazna Izraelowi. Żąda także podjęcia bardziej zdecydowanych kroków wobec marokańskich imigrantów, którzy ze swej wrogości do Żydów nie robią żadnej tajemnicy.

Co jest dobre dla gminy

Flirt z ultraprawicą niepokoi prominentnych Żydów. Laureat pokojowej Nagrody Nobla, więzień obozu Auschwitz, Elie Wiesel upomniał flandryjską gminę, by nieco staranniej dobierała sobie przyjaciół: Żaden Żyd nie powinien zwracać się w stronę skrajnej prawicy. Rabin i adwokat Henri Rosenberg, którego rodzice również przeżyli Holocaust, widzi to w sposób bardziej pragmatyczny: W trudnych czasach musimy zadać sobie pytanie, co jest dobre dla gminy żydowskiej. On sam może zrozumieć, że Żydzi politycznie szukają oparcia we Vlaams Belang, skoro szef tej frakcji zostanie przypuszczalnie wybrany na kolejnego burmistrza Antwerpii.

d2cpxqf

Żydowscy rzemieślnicy, specjalizujący się w obróbce diamentów, bardziej energicznie bronili swego monopolu. Większość wysokokaratowych diamentów przechodzi jeszcze przez ich szlifiernie. – Nie, jak się zazwyczaj uważa, z powodu naszych koneksji, tylko dlatego, że jesteśmy lepsi od innych – mówi Mosche Weiss, dziekan branży.

Mosche Weiss i jego syn Joseph zatrudniają 32 szlifierzy. Do najdroższych sztuk szef najczęściej przykłada rękę osobiście. Joseph pracuje właśnie nad 52-karatowym diamentem. Klejnotem snów w kolorze różowym. – Jeśli chodzi o duże kamienie, to jesteśmy numerem jeden. Du – mówi. Wielkość to jednak także rzecz względna. W dużych dłoniach Josepha Weissa nawet dziesięciokaratowy kamień wygląda niepozornie. Za pomocą techniki komputerowej szlifierz może kamieniom szlachetnym nadać jeszcze więcej szlachetności. Diament przed obróbką jest skanowany, ważony, a potem trójwymiarowo wizualizowany na monitorze. Weiss może wirtualny kamień dowolnie obracać i ustawiać, by wreszcie ustalić, gdzie będzie szlif, a gdzie cięcie. – Trzeba wydobyć światło z kamienia – mówi. – To go ożywi. Maszyna i oprogramowanie pochodzą z Izraela. Program przenosi współrzędne, które Weiss ustalił na ekranie, na sterowane numerycznie urządzenie do szlifowania diamentów. Ponieważ maszyna pracuje z dokładnością do jednej setnej milimetra,
klejnoty są dziś o wiele bardziej symetryczne niż dawniej. Komputer wylicza też, która forma spowoduje najmniej strat – łezka, serce, princess czy emerald. Ojciec i syn mają zawsze najnowocześniejsze maszyny, dlatego ich kamienie są doskonalsze niż u konkurencji. I z tego powodu obronili swoje miejsce na rynku skuteczniej niż inni. Do ich klientów należą wielcy i bogaci: królowie i gwiazdy show-biznesu, firmy Tiffany, Van Cleef & Arpels.

Wielu indyjskich szlifierzy diamentów także oddaje swoje kamienie do szlifierni Weissa. – Żydzi są pięć do dziesięciu razy drożsi od naszych szlifierzy z Bombaju, ale są lepsi – mówi Ashwin Jahwery, szef firmy hurtowniczej Diabelge. Kalkulacja jest całkiem prosta. W przypadku diamentów wysokokaratowych udział kosztów obróbki jest minimalny. Duży kamień przyniesie co najmniej 100 tys. euro zysku więcej, jeżeli w jego szlif zainwestuje się 5 tys. zamiast 10 tys. euro.

d2cpxqf

Ashwin Jahwery widzi przyszłość Żydów z branży diamentowej nie tak czarno jak oni sami: Dopóki w zakresie obróbki są lepsi od Hindusów, dopóty zawsze będą wypracowywać dość zysku. To zresztą tylko część tego biznesu. Małe kamienie, których koszty obróbki bardziej rzucają się w oczy, są dziś szlifowane głównie w Indiach.

Jahwery uważa, że żydowskim handlarzom chyba najbardziej brakuje ducha walki. – Za dużo narzekają, zapominając, że przy silnym wietrze nie trzeba szukać schronienia, tylko budować wiatraki – mówi. Ashwin pochodzi z miasta Palanpur w Gudżaracie. Jego pradziad obrabiał tam diamenty jeszcze na kole szlifierskim napędzanym pedałem. Wiele postaci liczących się wśród antwerpskiej branży diamentowej ma swe korzenie w Palanpur: Mehtowie, Shahowie, Jahwery’owie. Przybyli do Antwerpii w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia, zwabieni olbrzymimi obrotami, a także liberalnym belgijskim prawem imigracyjnym. Ponieważ dziewięciu na dziesięciu spadkobierców z branży diamentowej szuka małżonka w swoim kręgu zawodowym, prawie wszystkie wielkie klany spośród 300 hinduskich rodzin z Antwerpii są ze sobą spokrewnione.

Grunt to rodzina

– Biznes, który w ważnych obszarach jest kontrolowany przez własną rodzinę, będzie zawsze o niebo przewyższał konkurencję – mówi Jahwery. Tak widzą to również inni przedsiębiorcy z Gudżaratu. Ci, tworząc filie przedsiębiorstwa na wszystkich kontynentach, opierają je na aliansach rodzinnych. To odróżnia ich od wcześniejszych liderów rynku. Właśnie indyjskie klany, a nie żydowskie rodziny, są graczami numer jeden na świecie. Ashwin Jahwery otworzył kierowane przez kuzynów filie na Tajwanie, w Tajlandii, Chinach, Australii, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii. Dwaj jego synowie studiują na uniwersytecie w Antwerpii, jeden gospodarkę przedsiębiorstw, drugi technikę szlifu. Ich pozycje w imperium handlowym ojca są już zarezerwowane. Skromność biura nie zdradza kalibru prowadzonych przez Jahwery’ego interesów. Na biurku sterta bezładnie rozrzuconych dokumentów i mikroskop z podwójnym okularem, na ścianie obraz olejny, na którym kobieta przed domem krytym strzechą karmi kury, w kącie duży, stary sejf.

d2cpxqf

Inaczej niż gmina żydowska Hindusi nie żywią sentymentalnych ani ojczyźnianych uczuć do Antwerpii. Dobrze tu żyją i zarabiają, ale z drugiej strony w każdej chwili mogą zdecydować się na zmianę. – Dobry biznesmen – uważa Ashwin Jahwery – musi być elastyczny, działając w skali światowej. Jeżeli belgijski rząd nas szykanuje, to Antwerpia jako miejsce pobytu nie ma przyszłości. Wszystko, czego potrzebuję, by otworzyć interes w innym miejscu świata, mogę spakować w niecałe dwie godziny.

Niektórzy z jego rodaków w ślad za pogłoskami o nowym, rozwijającym się światowym centrum handlu diamentami przenieśli się już do Dubaju. W Antwerpii handlarze czują się przygnieceni, głównie rozporządzeniami, za pomocą których rząd w Brukseli próbuje ograniczyć obrót tak zwanymi krwawymi diamentami. Antwerpia jest nie tylko największym rynkiem diamentów, lecz także największym czarnym rynkiem diamentów na świecie. To tutaj afrykańscy dyktatorzy i przywódcy rebelii sprzedają kamienie, z których potem finansują wojny. Wysokość ceny diamentu na światowym rynku określają słynne „cztery wysokie C”, na które składają się cut, clarity, color, carat, czyli szlif, czystość, barwa i liczba karatów. Wysoka Rada Diamentowa, wyznaczająca w Antwerpii kodeks zachowań, dodała „piąte C”. Jest nim confidence, czyli zaufanie. To piękny gest, tyle że praktycznie bez znaczenia. W sklepach jubilerskich przy dworcu głównym handlarze nie pytają o certyfikaty pochodzenia, gdy obcy oferuje im do sprzedania woreczek nieoszlifowanych
diamentów.

Wysoka Rada stwierdziła, że problem jest pod kontrolą. Jednak to tylko myślenie życzeniowe. W rzeczywistości przywozu i wywozu klejnotów nie da się skutecznie kontrolować po prostu dlatego, że są zbyt małe. Za diamenty przemycone w kieszeni spodni afrykański satrapa kupi dość kałasznikowów, by uzbroić w nie armię. Gdy cały rynek w Antwerpii był jeszcze rękach Żydów, można było całkiem spokojnie zdać się na wewnętrzną kontrolę kartelu. Te czasy jednak minęły.

ERICH WIEDEMANN © Der Spiegel, distr. by NYT Synd., 30.05.2006

d2cpxqf
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2cpxqf
Więcej tematów