Podpalają państwo
Wystarczyła iskra, by paryskie przedmieścia ogarnęła anarchia
i żądza niszczenia. Noc w noc imigrancka młodzież zamienia wielotysięczne blokowiska w pobojowisko i poligon starć z policją. Jednorazowa eksplozja frustracji czy początek wojny domowej?
09.11.2005 | aktual.: 09.11.2005 17:06
O tym, że w nocy miasto będzie płonąć, wiadomo już od rana. Gdy tylko zapada zmrok, ludzie pospiesznie kończą zakupy i zamykają się w swoich obskurnych blokach, a po ulicach zaczynają krążyć samochody z podejrzanymi typami wypatrującymi tajniaków i dziennikarzy. - Jak nic zaatakują liceum - przekonuje jakiś facet przed siedzibą mera. - Puszczą z dymem stację kolejki - mówi inny. Reszta się boi, że teraz bandy od kilku dni plądrujące paryskie przedmieścia zrobią polowanie na mieszkańców. Została jeszcze godzina, dwie.
Do rana Aulnay-sous-Bois jak wiele innych przedmieść okryje się pożarami, na ulicach będzie czuć dym, a ciszę co chwila przerywać będą syreny straży pożarnej. Dwa dni temu poszła z dymem zajezdnia autobusowa z całym taborem, zeszłej nocy salon Renault - jego resztki straszą przy wjeździe do miasta. Szkoła ocalała tylko dlatego, że butelka z koktajlem Mołotowa nie przebiła okna. Kilkudziesięciu samochodów nie udało się uratować, niektóre wraki wciąż stoją jeszcze na ulicach, strasząc spopielonymi wnętrzami. Ślady zamieszek widać we wszystkich ponurych blokowiskach zamieszkanych przez czarnych i Arabów w promieniu kilkunastu kilometrów.
Wezmą cię za glinę
Aulnay jest typowym afrykańsko-arabskim mrowiskiem zbudowanym w latach 70., gdy Francja ściągała do fabryk tanią siłę roboczą z dawnych kolonii. Obskurne bloki z brudnymi klatkami schodowymi, zaniedbane szkoły i knajpy sprzedające potrawy "halal", wokół mnóstwo dzieci, młodzi Afrykanie i Arabowie przesiadujący pod blokami. Do Paryża jest zaledwie pół godziny jazdy kolejką, ale większość tutejszych nie jeździ do stolicy, bo po co? Blokowiska są samowystarczalne.
- Nie pójdę z tobą dalej, bo jesteś biały i wezmą cię za glinę. Nie chcę kłopotów. Sam widzisz, co tu się dzieje, po co jeszcze dolewać oliwy do ognia? - Abdul, 24 lata, potężny, barczysty Murzyn, przez pięć lat reprezentował Francję w boksie. Przed dwoma laty Republika uznała, że może jej się przydać poza ringiem.
Miejscowa władza dała mu pensję i funkcję mediatora. Zadanie: patrolować miejscowe ulice, rozwiązywać porachunki i nie dopuścić do krwawych bójek. Abdul robi to lepiej niż policja, która niechętnie zapuszcza się w głąb blokowisk. Jest czarny jak większość miejscowych, mówi tak jak oni ledwo zrozumiałym slangiem, zna miejscowe układy, a cała okolica zna jego.
Abdul i jego koledzy od patroli - Abdurrahman, Malijczyk z "islamską" bródką, i Julien, syn haitańskich emigrantów - są dopiero pierwszym pokoleniem urodzonym we Francji. Tytuł mediatora daje im prestiż. Jednak tej nocy mogą tylko obserwować swoich kolegów z bloków i ich burdy. Nie mają prawa interweniować. Może to robić policja, ale gangi są sprytniejsze. Atakują małymi grupkami, po czym znikają wśród bloków. Jedynie nielicznych uczestników nocnych akcji udało się aresztować. Na jednego zatrzymanego przypada pięć spalonych samochodów. I nie są to już niekontrolowane burdy. Bandy kontaktują się na forach internetowych.
"Oni chcą tylko niszczyć"
Pretekstem do wielodniowych zajść stała się tragedia, do której doszło 27 października w położonym nieopodal Clichy-sous-Bois. Dwóch nastolatków, Malijczyk i Arab, porażonych prądem zginęło w transformatorze. Wersja miejscowych: zginęli, bo chcieli się ukryć przed policyjną "kontrolą dokumentów", czytaj: uliczną łapanką. Wersja policji: nikt nikogo nie legitymował i nie gonił. Patrol policji jedynie z daleka widział, jak trójka młodych ludzi kręci się wokół niebezpiecznego urządzenia. Policyjnej wersji przedmieścia nie wierzą.
Pierwsze protesty były marszami przeciwko brutalności policji. Pod wieczór przeradzały się w plądrowanie i burdy. Ale dziś już nikt nie pamięta, o co tak naprawdę poszło. Teraz chodzi podobno o dymisję szefa MSW. Doszedł wątek islamski - w Clichy policja wrzuciła gaz łzawiący do meczetu, gdzie ukryli się uczestnicy zajść. Zapachniało dżihadem. Zabici prądem chłopcy stali się dla niektórych podżegaczy "szahidami", a nieznani autorzy wpisów na forach internetowych obiecują raj każdemu, kto padnie w starciu z policją. Ale przedmieście nie jest szczególnie religijne. - Tu jest kilku facetów, którzy się bawią w Hezbollah, znamy ich, ale to nie oni stoją za zamieszkami - mówi anonimowo jeden z przedstawicieli władz. Według miejscowych islam nie odgrywa w zamieszkach żadnej roli. - Nie wierz w te bzdury o islamie - mówi Abdul. - Ci kolesie chleją i chodzą na dziwki, nikt ich nigdy w meczecie nie widział. Oni po prostu chcą niszczyć. Dlaczego? Bo nienawidzą. Czego? Sam nie wiem...
Zamieszki, które w pierwszych dniach wędrowały po obrzeżach Paryża, przeniosły się na przedmieścia innych francuskich miast. Samochody podpalano już w Dijon, w okolicach Lille, Bordeaux, Strasburga, Nicei, Tuluzy, Rennes, a nawet Marsylii. Francja nie do końca wie, co robić; boi się, że jeżeli ostro stłumi zamieszki, będą trupy i ranni. A wtedy wszystko wybuchnie znowu, tym razem ze śmiercionośną siłą.
Imigranci, czyli "młodzi ludzie"
Merostwo w Aulnay. Jak w całej Francji potężny budynek z flagą narodową, wielkim, wygrawerowanym napisem "Liberté, Egalité, Fraternité" i wysokimi schodami, które sprawiają, że czujesz się mały wobec majestatu Republiki. Wicemer Frank Cannarozzo, drobny mężczyzna, podkrążone oczy, nie spał od kilku dni. Jest biały jak całe tutejsze władze.
- Miasta plądrują dwie grupy ludzi - mówi. - Pierwsi to miejscowa mafia, ludzie w wieku 17-25 lat, którzy na co dzień zajmują się handlem narkotykami i paserką. Poczuli, że protesty to dla nich szansa na powiększenie swoich rewirów. Pokazują innym bandom: popatrzcie, jesteśmy silni i sprawni. Rywalizują między sobą, kto więcej podpali i zniszczy. Druga grupa to dzieci, którym to imponuje, 13-15 lat. Proszę nie wierzyć w to, co mówią, że zajścia są spontaniczne. One są znakomicie przygotowane. Umawiają się na forach, gdzie i kiedy się zbierają, każdy atak planowany jest z zimną precyzją. Mamy do czynienia ze zorganizowaną partyzantką.
Po 10 dniach francuskie media po raz pierwszy nieśmiało przyznały, że w starciach uczestniczą dzieci imigrantów, w większości muzułmanów. Przez ponad tydzień telewizja torturowała widzów opowieściami o "młodych uczestnikach zajść", bo nikt nie odważył się powiedzieć, że konflikt ma tło kulturowo-rasowe i jest sto razy groźniejszy, niż myślano. - Miałem wielką kłótnię w swojej redakcji, bo w materiale o zajściach użyłem słowa "imigranci" - mówi francuski dziennikarz. - Wezwano mnie na rozmowę, że niby skąd wiem, że tam byli tylko imigranci, namawiano mnie, żebym tak jak inni pisał o "młodych ludziach".
We Francji kultura polityczna zabrania mówienia o przynależności etnicznej. Francja brzydzi się statystykami dotyczącymi pochodzenia, a religijnych nie prowadzi z zasady. Przez lata wierzyła, że kiedyś wszyscy staną się jednym narodem, a muzułmańską i czarną mniejszość nazywała dumnie "dziećmi integracji".
Nienawiść do państwa
Problem nienazwany po imieniu nie przestaje jednak istnieć. W Clichy, Blanc-Mesnil, Bandy, Aulnay i Sevran trwa po prostu wielka eksplozja nienawiści do państwa francuskiego. Owszem, sprzyja jej bezrobocie i bieda przedmieść, ale nie są one jedynym czynnikiem. W czarnych dzielnicach Aulnay odsetek bezrobotnych wynosi 16 procent. Dużo, ale nie tragicznie dużo. Tym bardziej że obejmuje też ludzi żyjących z przestępczości.
Nienawiść do policji, trójkolorowego sztandaru, białych polityków, a nawet straży pożarnej i autobusów - wszystkiego, co kojarzy się z władzą - wyraża rzeczywiste i urojone krzywdy imigranckiej mniejszości, około 10 procent francuskiego społeczeństwa.
- Jak myślisz, dlaczego atakują szkoły? - pyta jeden z mieszkańców, ściszając głos. - Dlatego, że szkoła to dla nich symbol systemu, państwa, które jest im całkowicie obce. Samochody też są im obce, bo kojarzą się z czymś, czego nienawidzą - z bogactwem.
Poza tym sprawcom towarzyszy bezkarność. W czarnej dzielnicy wszyscy doskonale wiedzą, kto stoi za rozruchami, ale boją się mówić. Abdurrahman, Abdul i Julien byli świadkami przemocy, ale jak gdyby nic nie pamiętali. Ich koordynator Pascal, rosły Francuz po czterdziestce, jest bardziej rozmowny. - Myślisz, że ktoś z nich chce zostać donosicielem? - pyta. - Jak składasz na kogoś skargę, to musisz się liczyć z tym, że on się o tym prędzej czy później dowie. A tutaj się nie donosi.
Nie kupują Francji
W nieodległym Paryżu, gdzie płonące samochody pojawiły się dopiero w dziewiątą noc zamieszek, ekscesy traktuje się jako część kampanii wyborczej. Szef MSW Nicolas Sarkozy staje na głowie, by zostać w 2007 roku prezydentem, a że wielu Francuzów chce twardej polityki wobec imigracji, Sarkozy sięga po język wojny. - Po co mówić o "młodych"? Mamy do czynienia z kanaliami, bandytami i mordercami - powiedział na początku konfliktu w telewizji. Wypowiedź jedynie zaostrzyła sytuację, zwłaszcza że minister nie podjął żadnych dodatkowych działań, by zapanować nad rebelią.
Ale nie to było ważne. Otoczenie Jacques'a Chiraca chce, by jego następcą został premier Dominique de Villepin, a wpadka Sarkozyego jest idealną okazją do tego, by wyhamować karierę popularnego szefa MSW. Więc de Villepin zamiast "zera tolerancji" dla ,kanalii i bandytów" obiecał "plan działania" oraz dofinansowanie przedmieść. Kilku socjologów twierdzi jednak, że rozgrywkę wygra Sarkozy. Próba stworzenia elektoratu niechętnego imigrantom wydaje się przynosić rezultaty: najnowsze badania opinii publicznej pokazują, że linię szefa MSW popiera dwie trzecie Francuzów, choć połowa wątpi zarazem w skuteczność jego działań.
Francja przez lata zaniedbywała problem. Sprowadziła imigrantów, których zgrupowała dziesiątkami tysięcy w zaniedbanych dzielnicach. To nie sprzyjało asymilacji imigrantów ani integracji ich dzieci z resztą społeczeństwa, stworzyło za to warunki do rozwoju przestępczości. Władze ignorowały patologie do czasu, aż zaczęły się one wylewać poza granice blokowisk. Dziś nie wystarczą ani wojownicze frazesy Sarkozyego, ani kolejne obietnice pomocy de Villepina.
Politycy są bezsilni, a w obliczu nierozwiązywalnego problemu liczy się już tylko retoryka. Kto zdoła sprzedać wystraszonym Francuzom swoją, ten będzie prezydentem. Tylko ci, którzy od paru dni podpalają Francję, nie kupią żadnej retoryki. Bo nie kupują Francji. Ich ojczyzną - jedyną, jaką znają - jest zanarchizowane przedmieście. W weekend podpalili samochody w centrum Paryża.
Jakub Kumoch, Aulnay-sous-Bois