Podatek od rozumu
Co to jest akcyza? Czym różni się od VAT? I dlaczego w ogóle musimy ją płacić? Niedawny wyrok Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu sprawił, że wielu podatników zadaje sobie pytanie: czy akcyza to jeszcze podatek, czy już rozbój w biały dzień?
Odpowiedź na ostatnie z tych pytań powinno w zasadzie brzmieć: rozbój w biały dzień. Choć może równie trafna byłaby definicja niedawno zmarłego laureata ekonomicznej nagrody Nobla, Miltona Friedmana, który mawiał, że podatki pośrednie to „podatki od rozumu”. Po pierwsze dlatego, że płacący je ludzie często nie wiedzą, że płacą, a więc są przez polityków najbezczelniej oszukiwani. Po drugie – bo nakłada się je na towary i usługi – czyli wszystko to, co jest wytworem działalności ludzi pracowitych i przedsiębiorczych, jednym słowem – rozumnych.
Akcyza, podobnie jak VAT, to bowiem właśnie podatek pośredni, czyli obowiązkowa danina na rzecz państwa, ukryta w towarach i usługach, tak, że w większości przypadków, jak słusznie zauważył Friedman, nawet nie wiemy, że ją płacimy.
Z punktu widzenia zwykłego Kowalskiego między akcyzą i podatkiem VAT nie ma wielkiej różnicy. Może tylko ta, że przedsiębiorcy, którzy w ubiegłym roku mieli przychody mniejsze niż 80 000 złotych albo opłacali podatek dochodowy w formie karty podatkowej, mogą ubiegać się o zwrot VAT, a raz zapłaconej akcyzy nie zwróci już obywatelowi żadna siła.
Raj dla polityków
VAT to podatek od wartości dodanej (z ang. Value Added Tax). Płaci go każdy, kto sprzedaje towary, odpłatnie świadczy jakiekolwiek usługi, dokonuje darowizn, eksportuje oraz importuje towary i usługi. Akcyza to z kolei opłata nakładana na wybrane artykuły konsumpcyjne. Wysokość stawek i sposób poboru obu tych podatków określa ustawa z 8 stycznia 1993 roku o podatku od towarów i usług oraz o podatku akcyzowym.
Podatki pośrednie to raj dla polityków, którzy mogą je na nas nakładać według własnego widzimisię. Od czasu przystąpienia Polski do UE zdarza się co prawda, że ich dolna granica jest regulowana prawem Wspólnoty (to wynik tzw. polityki harmonizacji), ale co do górnej granicy – niestety nie ma żadnych ograniczeń. A skoro nie ma, to nasi rodzimi politycy, niczym, jak pisał Stanisław Jerzy Lec, „wariat na swobodzie, który największą klęską jest w przyrodzie”, korzystają z tego ochoczo, nakładając na nas coraz to wyższe opłaty. Czasem, rzecz jasna, wmawiając podatnikom, że wymaga tego od nich Unia Europejska. Ale ponieważ, jak napisałam wcześniej – Unia nawet jeśli wymaga, to zazwyczaj niezbędnego minimum – takie tłumaczenia można uznać za próbę świadomego wprowadzenia obywateli w błąd. Powiedzmy to sobie jasno: coraz wyższe podatki (w tym roku o 10 proc.) to nie jest wcale wina Unii, ale wyłącznie polskich parlamentarzystów.
Atak na kieszeń podatnika
Polacy, tak jak inni Europejczycy, płacą akcyzę za każdym razem, kiedy uiszczają rachunek za prąd, kupują piwo, wino czy wódkę, papierosy, cygaretki lub choćby tylko tytoń. Ale wysoki podatek od niektórych kosmetyków oraz sprowadzanych zza granicy używanych samochodów osobowych – to już wymysł wyłącznie polskich polityków. Cóż, parlamentarzystom wprowadzającym akcyzę w Unii Europejskiej przyświecał podobno szczytny cel: ograniczenie konsumpcji niektórych dóbr ze względu na ich szkodliwość dla zdrowia (papierosy, alkohol), albo wyczerpywanie się ich rezerw (ropa naftowa). Jednak dla kolejnych polskich ministrów finansów ów szczytny cel stał się szybko po prostu kolejnym łatwym sposobem na złupienie ciężko pracujących podatników i wyjęcie im z kieszeni tej resztki pieniędzy, która pozostaje w niej po zapłaceniu i tak bardzo wysokiego podatku dochodowego. Co do tego nie pozostawia wątpliwości chociażby wyrok Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu z 18 stycznia.
I tak – sędziowie Trybunału nie mieli cienia wątpliwości, że wyższa akcyza na używane auta sprowadzane z innych państw Unii, obowiązująca w Polsce od maja 2004 r. do grudnia 2006 roku, czyli od czasu wstąpienia Polski do UE, jest niezgodna z unijnym prawem i nakazali jej zniesienie. Co oznacza, że setki tysięcy Polaków, którzy sprowadzili samochody starsze niż dwuletnie, będzie mogło ubiegać się o zwrot bezprawnie pobranej akcyzy. Jednak minister finansów i wicepremier prof. Zyta Gilowska, zamiast pokornie przeprosić i zabrać się do naprawiania szkód... postraszyła podatników, że jak będą ubiegać się o zwrot akcyz, to nie tylko nic nie dostaną, ale jeszcze resort może dołożyć im karę za ewentualne zaniżenie wartości pojazdu. Najgorsze, że politycy nie tylko nas łupią, ale jeszcze trwonią uzyskane w ten sposób fundusze. Na przykład pieniędzy, które wpłyną do budżetu dzięki podwyższeniu w tym roku akcyzy o 25 groszy na litrze paliwa (łącznie 18,5 miliarda złotych) rząd nie wyda na budowę pilnie potrzebnych
nowych dróg czy chociażby remont starych. To nic, że z danych raportu Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad z 14 maja 2006 roku wynika, że na 17,5 tys. km dróg krajowych połowa wymaga natychmiastowego remontu, a 5 tys. km znajduje się w stanie krytycznym. To nic, że 6,5 miliarda złotych wystarczyłoby na najpilniejsze naprawy. Rząd postanowił, że z pieniędzy wydartych z naszych kieszeni, uzyskanych dzięki temu, że płacimy horrendalnie drogo za benzynę, na remonty wyda zaledwie 1,15 mld złotych, co wystarczy na naprawę niecałych 2 tys. km szos. Reszta pójdzie zapewne na spełnianie populistycznych postulatów socjalnych, becikowe, senioralne i inne, równie świetne pomysły.
Akcyzowy hamulcowy
Akcyza, zwłaszcza na paliwo, to prawdziwy hamulcowy wzrostu gospodarczego. W Europie benzyna jest dwa i pół razy droższa niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie jej galon (trzy litry) kosztuje niewiele ponad dolara (około 90 groszy za litr). To zaś oznacza, że właśnie dzięki taniemu paliwu Stanom Zjednoczonym będzie łatwo utrzymać wysoką, pięcioprocentową dynamikę PKB i niskie, pięcioprocentowe bezrobocie. Windująca ceny paliw „stara” Europa, z Polską na czele, nie ma natomiast zbyt wielkich szans na spadek cen i zmniejszenie bezrobocia.
Zapytacie Państwo, co ma piernik do wiatraka? Co ma cena benzyny do PKB na głowę mieszkańca, poziomu życia i liczby miejsc pracy? Ano to, że wzrost akcyzy zawsze oznacza wzrost cen benzyny, a na wzroście cen benzyny gospodarka i obywatele tracą krocie. Nie tylko dlatego, że natychmiast zaczynają rosnąć koszty produkcji dosłownie wszystkiego (paliwo stanowi do 25 proc. kosztów firm transportowych, a jednoprocentowy wzrost cen paliwa podnosi przeciętne koszty wytwarzania czegokolwiek o 0,15 proc.). Również dlatego, że zbyt wysoka akcyza, jak każdy zbyt wysoki podatek, skutkuje opisywanym już kiedyś przeze mnie na łamach „Gościa” efektem Laffera i sprawia, że w dłuższej perspektywie budżet państwa zamiast zyskiwać, sporo traci. Prosty przykład: od 1999 do 2003 roku liczba samochodów osobowych wzrosła w Polsce z 9,3 mln do 11,6 mln. Jednak w tym samym czasie, mimo że ludzie przesiedli się z maluchów do opli i citroenów, zużycie benzyny spadło z 6 mln do 4,4 mln ton. Nawet biorąc pod uwagę, że nie wszystkie
samochody jeżdżą na benzynę, bez wątpienia zdarzył się cud! To znaczy byłby to cud, gdyby nie prozaiczna i małostkowo dokładna Najwyższa Izba Kontroli, która z wrodzoną sobie pedanterią przeprowadziła setki kontroli, a ich wyniki opublikowała w swoim raporcie. Stoi w nim jak byk, czarno na białym, że Polacy, zmuszeni do tego przez chciwych polityków, stali się światowymi mistrzami w „chrzczeniu” paliw.
Żeby pognębić Państwa ostatecznie, dodam tylko, że gdyby nie zachłanność polskiego resortu finansów, wspieranego podobną zachłannością polityków Unii, benzyna mogłaby kosztować około 1,5 złotego za litr.
Cóż to byłyby za obniżki cen! Jaki boom na zakładanie firm usługowych i transportowych! Jaki spadek kosztów życia! Jakie zwiększenie wpływów do budżetu! Ale do tego potrzeba umiejętności liczenia i co ważniejsze – łaski rozumu – która w Polsce wydaje się być dana politykom stanowczo zbyt nielicznym.
Eliza Michalik