"Poczułam, jak zaczyna wypływać ze mnie krew". Polka straciła nogę w Ukrainie
Pamięta błysk, huk i to, jak upada na ziemię. Potem przenikliwy ból i uczucie, jak wypływa z niej krew. Grażyna Aondo-Akaa, polska wolontariuszka, niosła pomoc potrzebującym w Ukrainie. Zapłaciła za to utratą nogi. Ale - na tę chwilę - mówi: "niczego nie żałuję".
"To był nasz czwarty wyjazd do Bachmutu. Kupiliśmy tonę świeżego chleba prosto z piekarni, mnóstwo kiełbasy i składniki na sałatkę warzywną. Przygotowaliśmy podarki dla dzieci: słodycze, mandarynki i małe kreatywne zabawki. Grażyna dzień wcześniej z sąsiadami zrobiła olbrzymie ilości kutii. Zabraliśmy 30 litrów barszczu" - opisuje Kamil Moskal, z którym Grażyna Aondo-Akaa była w Ukrainie. Jak podkreśla, chcieli "dać po prostu ludziom trochę świąt", wywołać uśmiech na twarzach dzieci.
"Zostawić jakiś promyk światła na przyszłość" - podkreśla Moskal.
Do Bachmutu wjechali 6 stycznia około godziny 11.00. Mimo ogłoszenia przez Rosję zawieszenia broni na czas prawosławnych świąt Bożego Narodzenia, walki na wschodzie Ukrainy trwały. Grażyna i jej koledzy wiedzieli, że szczególnie trudna sytuacja była wokół Sołedaru i właśnie Bachmutu.
Żaneta Gotowalska: Jak wyglądał tamten moment?
Grażyna Aondo-Akaa, polska wolontariuszka: Podobno to był pocisk moździerzowy, ale pewności nie mam. Uderzył w blok mieszkalny 30 metrów od nas.
Byliśmy w mieście od niespełna godziny, wypakowywaliśmy właśnie pomoc humanitarną z auta, gdy nagle zobaczyłam błysk, usłyszałam huk i przewróciłam się na ziemię.
Poczułam, jak zaczyna wypływać ze mnie krew. A w nodze poczułam taki ból, że nie wiedziałam, że taki ból w ogóle można czuć.
Pamiętam każdą sekundę tego wydarzenia. Nic nie przegapiłam. Nie straciłam świadomości ani na chwilę. Gdybym ją utraciła, pewnie bym jej już nie odzyskała.
Co się stało z ludźmi, którzy byli wtedy z panią?
Dwie osoby lekko ucierpiały, nie była im nawet potrzebna pomoc medyczna. Trzecia osoba ucierpiała nieco mocniej, ale nie tak, jak ja.
Byli tam ludzie, którzy pani pomogli?
Ci, którzy byli w stanie biec, bardzo szybko ruszyli się ukryć. To była naturalna reakcja. Przez chwilę myślałam, że jeśli sama sobie nie pomogę, nikt mi nie pomoże. Nie byłam jednak w stanie nawet otworzyć kieszeni, w której miałam stazę (rodzaj opaski uciskowej stosowanej do tamowania masywnych krwotoków - red.), nie miałam siły jej wyjąć, a co dopiero założyć.
Myślałam, że tego nie przeżyję. To pewnie trwało z kilkanaście sekund, ale dla mnie było jak cała wieczność.
Kiedy okazało się, że jest względnie bezpiecznie, pojawili się ludzie. Bardzo szybko mnie opatrzyli, wezwali pomoc. Przewieziono mnie do punktu interwencyjnego w Bachmucie. Tam trochę mnie pozszywali, trochę ustabilizowali kończyny i przewieźli do szpitala w Pawłohradzie, gdzie przeszłam amputację nogi.
Lekarze ostrzegli panią, że nogę będzie trzeba amputować?
Nie otrzymałam takiej informacji, nie było na to w ogóle przestrzeni. Byłam po znieczuleniu, komunikacja w języku medycznym zajęłaby dużo czasu, a liczyła się każda minuta. Kiedy przenosili mnie na kocu do auta, zobaczyłam, że moja stopa jest ułożona pod bardzo dziwnym kątem, powykrzywiana. Domyślałam się, że nie wygląda to dobrze. Zapytałam przyjaciela, który tam ze mną był, czy utną mi nogę.
Powiedział: "nie powinienem ci tego mówić, ale tak".
Po operacji obudziłam się i zobaczyłam, że mam amputowaną nogę. I cieszę się, że wiedziałam, czego mogę się spodziewać.
Na ten moment mam prawą nogę amputowaną poniżej kolana. Leczenie ma iść w kierunku zachowania kolana, nie jest to jednak pewnik. Staram się nadmiernie nie cieszyć. Ale lekarze każą się nadmiernie nie zamartwiać.
Jak się pani teraz czuje?
Czuję się dobrze. Jestem w Krakowie. Bardzo szybko ruszyło leczenie, przeszłam serię badań. Teraz czekam na zabieg pod narkozą, na zmianę opatrunków. Okazuje się, że można to zrobić tak, żeby nie bolało. Same dobre wiadomości. Zobaczymy, jak będzie dalej, bo jest za wcześnie, by cokolwiek zaplanować, przewidzieć. Dopiero po zabiegu lekarze będą mogli coś więcej powiedzieć.
Czy psychicznie czuje się pani równie dobrze? Brzmi pani bardzo pogodnie.
Staram się utrzymać higienę psychiczną. Nie zawsze się to udaje. Miewam gorsze momenty - byłoby dziwnie, gdybym ich nie miała. Jednak przede wszystkim cieszę się, że żyję. Z ludzkiego punktu widzenia: nie miałam prawa tego przeżyć. Mam silne poczucie, że dostałam drugą szansę. Mam na tym świecie jeszcze coś do zrobienia, skoro jeszcze tu jestem. A skoro tak, trzeba z tego skorzystać.
Jak dostała się pani do Polski?
To była ogromna praca i wysiłek wielu ludzi. Z Pawłohradu do granicy jechaliśmy z ratownikami fundacji Humanosh, która pomogła w transporcie. Opiekę nad nami przejęło pogotowie ratunkowe - przy współpracy rządów polskiego i ukraińskiego. Wiele odbyło się ponad naszymi głowami, telefonicznie potwierdzaliśmy, na co się zgadzamy. Jestem ogromnie wdzięczna zaangażowanym osobom, dzięki którym to wszystko mogło się tak szybko wydarzyć.
Od samego początku wojny chciałam być w Ukrainie, z ludźmi, którzy tego najbardziej potrzebują. Kiedy w końcu stało się to możliwe, nie było we mnie zawahania. Była radość, że w końcu mogę zrobić to, co jest największym pragnieniem mojej duszy. Łącznie byłam w Ukrainie cztery miesiące.
Czy gdyby mogła pani cofnąć czas, zdecydowałaby się pani na ponowny wyjazd do Ukrainy?
Tak. Niczego nie żałuję. Ukraińcy to ludzie o wielkim harcie ducha. Widziałam ogrom cierpienia - osoby niepełnosprawne uwięzione w swoich mieszkaniach, dzieci bez dostępu do leczenia. Cierpią w wyniku wojny, której nie wywołali. Bez wsparcia jej nie wygrają, nie zakończy się ten rozlew krwi. Widzę, ile dobra udało nam się na miejscu zrobić i wierzę, że uda się jeszcze sporo.
Także z mojej historii wyciągniemy coś dobrego dla świata. Oczywiście, to nie jest mała cena. Ale ja zamierzam się wyleczyć. Moje życie będzie inne, pod pewnymi względami trudniejsze, ale nie musi być gorsze. Nie zmienię mojego podejścia. O człowieku decyduje coś więcej niż jego ciało, są kwestie ważniejsze. Są też rzeczy straszniejsze niż utrata zdrowia, niepełnosprawność. Proteza nogi to nie jest rzecz, z którą nie da się żyć. Da się i to na własnych warunkach. Pracuję na co dzień jako pedagog specjalny, m.in. z osobami z niepełnosprawnością. Mam więc ten komfort, że wiem, że życie się nie skończyło.
Naturalną myślą mogłaby być ta, że to koniec życia, że trzeba zrezygnować z pracy, pasji, przyjaciół. Tak być nie musi. Wielu rzeczy będę musiała się nauczyć na nowo, a wiele zacząć robić inaczej, ale moje życie będzie dalej się toczyć. I to może być życie, które będzie miało mnóstwo kolorów, zapachów, smaków. To mój cel - żyć pięknym życiem, nadal.
Żaneta Gotowalska, dziennikarka Wirtualnej Polski