Po pierwsze: nie sądzić
(fot. JupiterImages/EAST NEWS)
Ofiary błędów medycznych szukają sprawiedliwości w sądach. A tam mogą wygrać naprawdę wielkie pieniądze.
12.05.2008 | aktual.: 13.05.2008 13:22
Gdy do 10‑letniego Piotrka Soszki zbliża się personel z kroplówką, bystry trzecioklasista upewnia się dwukrotnie: czy to karboksylaza? Nie pozwala pielęgniarkom na zakładanie wenflonów na rękach. W 2002 roku po operacji pęcherza w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka i Matki został sparaliżowany od pasa w dół. Przez nieopisany cewnik do rdzenia kręgowego – zamiast dożylnie – podano mu półtora litra płynu żywieniowego. Po czterech latach procesu Soszkowie uzyskali najwyższe w historii polskich procesów medycznych odszkodowanie – 700 tysięcy złotych zadośćuczynienia, około 130 tysięcy złotych odszkodowania oraz 3280 złotych miesięcznej renty.
Liczba pacjentów, którzy jak Piotrek szukają sprawiedliwości przed sądami, rośnie. – Procesy odszkodowawcze w dziedzinie błędów medycznych to najgwałtowniej rozwijająca się branża prawnicza. Sprzyja temu postawa polskich szpitali, które stosując strategię: „zaprzeczaj wszystkiemu i nie wypłać ani złotówki”, zmuszają pacjentów do pójścia do sądu – ocenia Bogna Nowak‑Turowiecka, ekspertka rynku zdrowia z Konfederacji Pracodawców Polskich.
W ciągu ostatnich pięciu lat średnia wysokość zadośćuczynienia przyznanego przez polskie sądy wzrosła z 30 tysięcy do ponad 300 tysięcy złotych. – To działa na wyobraźnię pacjentów, a zwłaszcza chciwych prawników potrafiących żądać za swe usługi nawet połowy odszkodowania – uważa Jarosław Kozyra, szef Stowarzyszenia Menedżerów Ochrony Zdrowia.
Pacjent też klient
– Duża część polskich lekarzy wciąż uważa, że pacjent jak pokorne cielę ma o nic nie pytać i równie pokornie milczeć, gdy w szpitalu zrobią mu krzywdę – mówi Adam Sandauer ze stowarzyszenia Primum Non Nocere. Rocznie do takich organizacji zgłaszają się setki poszkodowanych. Segregatory Sandauera pęcznieją od dokumentacji – podduszone w czasie porodu dzieci, chusta albo tampon pozostawione po operacji.
– Pacjenci nie potrafią zrozumieć, że nie każda operacja kończy się powodzeniem, zdarzają się powikłania. Niedługo ludzie zaczną skarżyć szpitale, nawet, gdy urodzi się im dziecko z wrodzoną wadą genetyczną – mówi doktor Jolanta Orłowska‑Heitzman, rzecznik odpowiedzialności zawodowej lekarzy. – Liczba skarg trafiających do rzeczników nie wzrasta i oscyluje w granicach dwóch tysięcy rocznie – ocenia rzecznik.
– 80 procent skarg jest przez rzeczników umarzana, a i te nieliczne, które trafiają przed sąd lekarski, kończą się upomnieniem lekarza. Tam pacjent nie znajdzie sprawiedliwości – ripostuje Sandauer. Większość poszkodowanych nie zawraca więc sobie głowy walką przed izbami lekarskimi, lecz od razu wnosi oskarżenie do sądu powszechnego. Stąd brak zmian w statystykach.
Według raportu Harvard Medical Practice Study u 3,7 procent hospitalizowanych pacjentów popełnia się błędy w trakcie leczenia. Według amerykańskiego Institute of Medicine ofiarami błędów postępowania medycznego jest od 44 do 98 tysięcy pacjentów rocznie. Polskie oganizacje pacjenckie nie dysponują szczegółowymi danymi. Szacują jedynie, że do błędów i uchybień – od tych najłagodniejszych jak zapisanie złego leku do poważnych jak zakażenie pooperacyjne – może dochodzić przy co dziesiątym kontakcie lekarza z pacjentem. – Prócz zakażeń wyszczególnionych przez sanepid szpitale nie muszą raportować innych zdarzeń. Na przykład nadzór nad zakażeniami prowadzą szpitale uczestniczące w dobrowolnym programie akredytacji Centrum Monitorowania Jakości, czyli 10 procent placówek – ocenia Barbara Kutryba z Towarzystwa Jakości w Opiece Zdrowotnej. Reszta dba o bezpieczeństwo „po swojemu”. Tak jak szpital, gdzie leczono Piotrka Soszkę. Anestezjolog, który założył mu cewnik do rdzenia, nie opisał go, a ekipa przewożąca
Piotrka na OIOM nie poinformowała o nim pielęgniarki.
Pytaj i żądaj
Z przeprowadzonego w marcu badania organizatorów akcji „Prawa pacjenta – twoje prawa” wynika, że świadomość pacjentów jest wciąż niska. Tylko kilka procent wie, że ma prawo otrzymania od lekarza informacji o chorobie i leczeniu.
– Tymczasem ponad 70 procent błędów to efekt braku komunikacji – twierdzi Kutryba. – Lekarze nie zawsze reagują na alarmujące sygnały pacjentów, ale i pacjenci nie pytają, na czym dokładnie będzie polegać operacja lub jaki lek dostali.
– Lekarze sami ułatwiają nam pracę – potwierdza mecenas Jolanta Budzowska z Krakowa specjalizująca się w procesach o odszkodowania za błędy medyczne. – Dają do podpisania jednozdaniowe zgody na operację, a tymczasem powinni na trzech stronach ustalić, co dokładnie będzie wykonane, gdyż w ten sposób dzielą się odpowiedzialnością z pacjentem – dodaje.
Wiesława Terka, matka 34‑letniej Edyty, która w 2002 roku przechodziła operację tarczycy, wielokrotnie usłyszała tamtej nocy, że córka histeryzuje. – Mówiła, że się dusi, a pielęgniarki, zamiast wezwać lekarza, podawały jej relanium – opowiada. Tymczasem zacisk na jednym z zeszytych naczyń krwionośnych puścił i zbierający się w ranie krwiak powoli dusił Edytę. W końcu zapadła w śpiączkę. Dziś, po sześciu latach rehabilitacji, leży w łóżku jak warzywo. Reaguje jedynie na głos i ból.
– Nigdy nie przepraszaj, bo to przyznanie się do winy. O błędach mów, że to „powikłanie, do którego mogło dojść”. O pacjentach – że niszczą zaufanie do lekarzy – punktuje taktykę „obronną” wielu szpitali mecenas Budzowska.
Lekarz nie krytykuje kolegi
– Procesy medyczne są niezwykle trudne, ponieważ to pacjent musi udowodnić, że z winy szpitala doszło do uchybienia. A głównym dowodem jest dokumentacja, którą wytworzyła strona pozwana, czyli szpital, i opinie biegłych, którzy kierując się fałszywie pojętą „solidarnością zawodową”, niechętnie wytykają błędy kolegom po fachu – mówi mecenas Jolanta Budzowska.
Zawsze uświadamia klienta: – Proces, który nas czeka, potrwa kilka lat. Będzie kosztowny, bo powód musi wpłacić pięć procent sumy, o którą wnioskuje. Niewielu poszkodowanych uzyskuje zwolnienia z kosztów sądowych. Bardzo łatwo uzyskują je natomiast szpitale. Ludzie rezygnują, ponieważ najczęściej wszystko, co mieli, wydali na ratowanie zdrowia.
Zwłaszcza, że wiele kancelarii rozpoczyna rozmowę z klientem od pobrania kilku tysięcy złotych. Poznańska kancelaria, która zgłosiła się do matki Edyty Terki, zażądała honorarium wynoszącego 60 procent wywalczonej kwoty!
Pieniądze to nie wszystko. Samo wyciągnięcie dokumentacji ze szpitala to sukces. Wrocławska mecenas Justyna Flankowska wspomina przypadek dziewczynki z ziarnicą, której powiększone węzły chłonne lekarze przez ponad rok leczyli antybiotykami. – Gdy zażądaliśmy dokumentacji, wydali nam wypis z karty, z którego wynikało, że dziewczynka była u nich na czterech wizytach. W rzeczywistości było ich kilkadziesiąt. Na polecenie sądu dostarczyli nowe, na drukach, które nie istniały, gdy dziewczynka się tam leczyła – denerwuje się Flankowska.
– Każdy taki proces to obkładanie się fachową literaturą medyczną. Korzystamy z porad współpracujących z nami lekarzy, którzy podpowiadają, na co zwracać uwagę w dokumentacji, jak przesłuchiwać biegłych, by przebić się przez fachowy żargon i udowodnić błąd – wyjaśnia Budzowska.
Radzą oczywiście anonimowo. Nie chcą i nie mogą jawnie krytykować, bo takie próby były dotąd ostro karane przez sądy lekarskie. „Dyskredytowania” zabraniał artykuł 52 kodeksu etyki lekarskiej.
– Problem w tym, że za „dyskredytowanie” uznawano każdą formę krytyki, także opartą na prawdziwych zarzutach – mówi Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która zaskarżyła przepis do Trybunału Konstytucyjnego. Ten pod koniec kwietnia uznał, że jest on niezgodny z konstytucją, jeśli jest rozumiany jako zakaz wszelkich krytycznych wypowiedzi. – Dopuszczalna powinna być krytyka oparta na prawdzie i wygłaszana w interesie publicznym – wyjaśniał sędzia Janusz Niemcewicz.
– To wielki krok na drodze poprawy bezpieczeństwa pacjentów – cieszy się Hołda. Chyba na wyrost, bo po ogłoszeniu wyroku szef Naczelnej Izby Lekarskiej Konstanty Radziwiłł komentował, że właściwie nic się nie stało, bo Trybunał nie skreślił paragrafu, a jedynie nakazał właściwie go interpretować.
Rozbroić bombę
Czy wyrok TK i coraz śmielej orzekane odszkodowania popchną nas w kierunku modelu amerykańskiego, gdzie strony toczą śmiertelny bój w sądach, a prawnicy „od błędów” zarabiają krocie? – To już widać. Prawnicy szukają klientów w szpitalach, a także współpracują z lekarzami, którzy donoszą im o błędach kolegów – mówi Kozyra. W związku ze wzrostem liczby roszczeń towa-rzystwa ubezpieczeniowe gwałtownie podnoszą stawki składek. – Pięć lat temu szpital płacił za polisę 60 tysięcy rocznie, dziś kilkaset tysięcy – dodaje Kozyra. W 2004 roku duński parlament przyjął ustawę, na mocy której pracownicy służby zdrowia mają obowiązek raportowania błędów, a zgłaszający nie mogą być pociągani do odpowiedzialności karnej. Bo ujawnianie błędów nie jest wymierzone w lekarzy. Chodzi o to, by na błędach się uczyć i im zapobiegać.
Agnieszka Jędrzejczak