Po chorobę tam lecieć?
Dziś za 20 milionów dolarów kosmiczni turyści mogą kupić tydzień wymiotów, bezsenności i ciągłego kataru. Kiedy to się zmieni?
04.08.2005 | aktual.: 11.08.2005 14:35
Latanie w kosmos to kawał paskudnej, ciężkiej roboty. A jednak wciąż pojawiają się chętni, którzy gotowi są wydać fortunę za możliwość spędzenia na orbicie kilku dni. Pierwszym kosmicznym turystą był Dennis Tito - mając 60 lat, poleciał na ośmiodniową wycieczkę na Międzynarodową Stację Kosmiczną. By mógł spełnić marzenie swojego życia i 128 razy okrążyć Ziemię, musiał pokonać mnóstwo przeszkód. Pierwszą, choć nie największą, było zarobienie 20 milionów dolarów - tyle kosztował bilet powrotny i orbitalne zakwaterowanie. Transport zapewniali Rosjanie z ich niezawodnymi statkami Sojuz. Mimo to najwięcej problemów sprawiła NASA, która najpierw nie chciała się zgodzić, by Tito odbył trening w ośrodku przygotowania kosmonautów w Houston, a następnie stwierdziła, że musi wydać zgodę na jego lot. Potem turystę czekało 900 godzin wykładów, kurs przetrwania w tajdze syberyjskiej i trzy tygodnie intensywnego treningu w rosyjskim miasteczku kosmicznym. Ostatecznie wszystko się udało i w kwietniu 2001 roku Dennis Tito
został pierwszym kosmicznym turystą. Miał przy tym sporo szczęścia, bo okazało się, że należy do grupy ludzi, którzy dobrze znoszą przebywanie w stanie nieważkości. W zerowej grawitacji nasz organizm zaczyna bowiem wariować i kosmiczne wakacje mogą zmienić się w koszmar.
Krew, pot i łzy
Ewolucja doskonale przygotowała nas do życia w warunkach ciążenia panujących na powierzchni Ziemi, a nie 350 kilometrów nad nią. Na tej wysokości siła odśrodkowa równoważy przyciąganie grawitacyjne Ziemi, a z człowiekiem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Jako pierwszy może dać o sobie znać błędnik - nasz system utrzymywania równowagi. Niektórzy ludzie, kręcąc się na karuzeli, piszczą ze szczęścia, gdy w tym samym czasie inni starają się pospiesznie znaleźć miejsce dla gwałtownie powracającej zawartości żołądka. Takie indywidualne predyspozycje mają też kluczowe znaczenie dla samopoczucia na orbicie. Gdy jeszcze nie zdawano sobie z tego sprawy, pierwsi kosmonauci mieli paskudne przeżycia. Najsłynniejsze stały się problemy Walentyny Tierieszkowej, która miała takie mdłości, że próbowała wymiotować za odrywaną w kabinie tapicerkę. Radziecka bohaterka chorowała przez trzy dni swojego orbitalnego lotu - dziś wiemy, że większości osób takie problemy przechodzą po 3 do 10 dni.
Choć wymioty nie znajdują się w obowiązkowym programie kosmicznej wycieczki, turystę czekają inne atrakcje. Z pewnością będzie miał tak zwany kosmiczny katar - efekt napływu krwi do błon śluzowych nosa i zatok. Normalnie krew i pozostałe płyny ustrojowe ściągane są w dół przez grawitację. Gdy jej zabraknie, zaczynają się gromadzić w okolicach głowy, wywołując stały obrzęk twarzy i szyi.
Do tego dochodzi bezsenność wywołana zniknięciem dobowego cyklu światła i ciemności, demineralizacja kości, stopniowy zanik mięśni, powolne gojenie się skaleczeń i zmiany w DNA wywołane promieniowaniem kosmicznym. Wymarzone wakacje?
Kosmos last minute
Mimo tych wszystkich wątpliwych atrakcji ludzie chcą latać w kosmos. Po Dennisie Tito za lot zapłacił jeszcze Mark Shuttleworth, a w tym roku na orbitę wybiera się kolejny milioner Gregory Olsen. Gdy kilka lat temu do prowadzonych w USA ankiet dotyczących turystyki dołączono pytanie o wyprawy w kosmos, okazało się, że 42 procent badanych chce polecieć na orbitalną wycieczkę i jest gotowych zapłacić za to około 11 tysięcy dolarów. Czy ich marzenie ma szansę się spełnić? Specjaliści twierdzą, że tak. Ale pod warunkiem, że lotami kosmicznymi zajmie się wreszcie prywatny biznes - ogromne rządowe molochy w rodzaju NASA nie są zbyt zainteresowane taką działalnością. Co prawda w turystycznych lotach główną rolę odgrywają Rosjanie, ale dla nich to po prostu ratowanie sypiącego się budżetu, a ich pojazdy kosmiczne nadają się co najwyżej dla desperatów zapaleńców w rodzaju Dennisa Tito. Nowy biznes jako pierwsza rozpoczęła firma Space Adventures - to po prostu biuro kosmicznych podróży. Wszyscy dotychczasowi turyści
skorzystali właśnie z jej usług. Ale czasy wciąż są trudne i wysłanie jednego turysty na dwa lata nie zapewni nikomu utrzymania. Dlatego Space Adventures oferuje też tańsze usługi. Za jedyne 200 tysięcy dolarów można odbyć przyspieszony, 12-dniowy trening oparty na szkoleniu, jakie przechodzą kosmonauci. Po przejściu badań podstawowych chętni poddawani są badaniom przeciążeniowym w wirówce, przechodzą trening w samolocie dającym kilkudziesięciosekundowy stan nieważkości, uczą się pracy w skafandrach kosmicznych pod wodą albo poznają realia lotu w symulatorze statku Sojuz. Całość odbywa się w rosyjskim miasteczku kosmicznym, jednak co wieczór na kolację wraca się do Moskwy. Są jeszcze tańsze opcje - za osiem tysięcy dolarów można odbyć trwającą cztery dni wycieczkę śladami rosyjskiego imperium kosmicznego zwieńczoną lotem samolotem IŁ-76. W czasie lotu około 10 razy doświadcza się półminutowych okresów nieważkości. Idealny wyjazd integracyjny dla pracowników firmy.
Orbitalne wydmuszki
Ale oferta Space Adventures to nadal tylko przedsmak prawdziwej turystyki kosmicznej. Są jednak ludzie, którzy święcie wierzą w ideę kosmosu dla każdego i wkładają ogromne pieniądze w jej realizację. Robert Bigelow dorobił się fortuny na tanich hotelach. Jego firma Budget Suites of America oferuje niedrogie miejsca noclegowe - w Las Vegas można się przespać za sto dolarów, podczas gdy wielka i sławna konkurencja, jak choćby MGM Grand, liczy sobie dwa, cztery czy siedem razy tyle. Zbiwszy fortunę na oszczędniejszych klientach, Bigelow postanowił sięgnąć po tych najzamożniejszych. Jego nowa firma Bigelow Aerospace zajęła się budową pierwszego orbitalnego hotelu, który ma zostać uruchomiony już w 2010 roku. Ponieważ prywatnego inwestora nie stać na wywalanie miliardów dolarów w stylu ulubionym przez NASA, Bigelow postanowił opracować plan, który naprawdę da się wdrożyć w życie w tak krótkim czasie.
Największym problemem w wysyłaniu na orbitę materiałów potrzebnych do budowy hotelu jest cena transportu. Wystrzelenie jednego kilograma kosztuje prawie 20 tysięcy dolarów, a poważnym ograniczeniem jest też wielkość elementu. Dlatego Bigelow zdecydował się na nadmuchiwaną stację kosmiczną. Zatrudnił Williama Schneidera, dawnego pracownika NASA, który pracował nad projektem TransHub - alternatywą dla klasycznych konstrukcji stacji kosmicznych. Chodzi o to, by nie taszczyć na orbitę wielkiej blaszanej bańki, która po zadokowaniu staje się elementem stacji. Zamiast tego Schneider proponował konstrukcję zrobioną z trzech warstw: elastycznej powłoki, wzmacniających ją pasów i tarczy chroniącej przed kosmicznymi śmieciami. Wszystko to zwinięte wokół metalowego rdzenia ma średnicę 4,5 metra. Po umieszczeniu na orbicie ukryty wewnątrz system nadmuchuje stację, wypełniając ją powietrzem - gotowy moduł ma 6,7 metra. Wiele takich elementów można łączyć w dowolnie duże struktury, których konstrukcja jest szybka i tania.
Tyle że NASA z niejasnych przyczyn przerwała projekt w 2000 roku.
Robert Bigelow zdobył prawa do TransHuba i chce w ten sposób budować luksusowe hotele orbitalne lub stacje badawcze, które można wynająć na przykład firmom farmaceutycznym. Wyjazd do takiego hotelu ma kosztować już drobne osiem milionów dolarów. Jeśli cała konstrukcja się uda, Bigelow będzie potrzebował do szczęścia jeszcze tylko jednego - środka transportu. To postanowił pozostawić innym - ufundował nagrodę America's Space Prize. Aby ją zdobyć, trzeba do 2010 roku zbudować statek, który będzie mógł wynieść na orbitę pięć osób i bezpiecznie je dowieźć do stacji Bigelowa. Wygrana - 50 milionów dolarów. Motywujące. Oczywiście transport musi być w miarę wygodny i znacznie bezpieczniejszy niż sypiące się promy kosmiczne. Na razie najbliższy spełnienia warunków jest projekt SpaceDev - połączenie tanich silników rakietowych ze skonstruowanym przez NASA prototypowym samolotem X-34. Grawitacja na życzenie
Choć projekt Bigelow Aerospace jest najbliższy realizacji, nie rozwiązuje problemów zdrowotnych, jakie nękają astronautów. Jest jednak i na to rada. Kolejna firma, Space Island Group, postanowiła zapewnić swoim gościom namiastkę grawitacji. Jej pomysł polega na połączeniu na orbicie wielu zużytych zbiorników wykorzystywanych przy startach promów kosmicznych. To ta wielka bańka, do której umocowany jest sam prom. Space Island Group zamierza zbudować z takich klocków stację w kształcie pierścienia, która będzie wirowała niczym koło roweru. Dzięki temu powstanie siła odśrodkowa dająca wrażenie grawitacji. Sztuczne przyciąganie będzie miało siłę jednej trzeciej ziemskiego, ale to powinno wystarczyć, by przy kilkudniowych pobytach goście nie mieli problemów z typowymi kosmicznymi przypadłościami. A jeśli ktoś chciałby spróbować, jak smakuje nieważkość, wystarczyłoby, żeby się udał do środka takiego orbitalnego koła. Pomysłów jest całkiem dużo, ale czy za naszego życia mamy wreszcie szansę polecieć na orbitę?
Analizy biznesowe zapewniają, że cena lotu mogłaby spaść do około 10 tysięcy dolarów, jeśliby co roku znalazło się kilkanaście tysięcy chętnych na taką wycieczkę. Nie brzmi to zbyt optymistycznie, ale czy w epoce sterowców ktoś mógł przewidzieć, jak będzie wyglądał transport lotniczy za następne 20-30 lat?
Piotr Stanisławski