Piotr Fronczewski: Z teatru mogę iść do domu. A z Polski nie mam gdzie wyjść
Chętnie napiję się wódeczki z Kaczyńskim. A jakbym się już upił, to bym powiedział, że mu współczuję. I chciałbym mu pomóc, bo jest postacią tragiczną. Nie ma wokół siebie przyjaciół, którzy by go ostrzegli. Kroczy ku zgubie, ku klęsce. Z każdym krokiem przybliża się do swojej tragedii, jak u Szekspira - mówi Piotr Fronczewski w II części rozmowy z Grzegorzem Wysockim (WP Opinie). Nigdy wcześniej aktor tak obszernie i tak bezpośrednio nie mówił o współczesnej polityce. Oprócz tego Fronczewski opowiada m.in. o panu Kleksie, Franku Kimono, "Rodzinie zastępczej", nagiej Oli Szwed, grach komputerowych, teatrze, starości i planowanej "emigracji na Powązki".
28.05.2017 | aktual.: 28.05.2017 20:59
Grzegorz Wysocki: Przed naszym spotkaniem rozpytywałem, z czym się ludziom kojarzy Fronczewski. Jak pan myśli, co wyszło?
Piotr Fronczewski: Na pewno pokutuje we mnie wciąż kabaret telewizyjny z szalonym Piotrusiem. „Właśnie leci kabarecik”.
Kabareciku akurat moja próba nie wymieniała. Co dalej?
Nie opuszcza mnie Franek Kimono. Wiecznie żywy jest ten mój Franek, niczym Włodzimierz Lenin, jak to się kiedyś mówiło. Jeden ze znakomitych, najpierwszych polskich raperów powiedział, że Franek Kimono był prekursorem rapu w Polsce. Bomba, co nie? No i, oczywiście, pan Kleks.
Dobrze czy źle?
Kleks oczywiście nie opuści mnie do samej śmierci. I będę już dyżurnym Kleksem być może do końca naszych dni. Przede wszystkim polska kinematografia nie zajmuje się dziećmi, nie produkuje filmów dla dzieci, nie istnieje w tym interesie takie pojęcie jak kino familijne, więc jedynym pozostaje Kleks. Najbardziej lubię „Akademię pana Kleksa”, ponieważ jest najbardziej poetycka, szalona, niezwykła, pełna mądrości, wyobraźni i poczucia humoru. Świetna jest też muzyka Andrzeja Korzyńskiego, strasznie lubię hymn Akademii, „Na wyspach Bergamutach”. No, Korzyński wielkim kompozytorem jest! Ach, Kleks. Ten Kleks to jest moje…
Przekleństwo.
Nie aż tak. Mam po prostu nadzieję, że coś tam jeszcze po drodze udało mi się potem zrobić. Że z tej szuflady, do której mnie chciano wrzucić, uciekłem.
Każdy Gajos ma swojego Janka Kosa.
Otóż to. Janusz jest przecież wspaniałym, wybitnym aktorem, ale wciąż do końca tego Janka Kosa z siebie nie zdrapał. To znaczy on zdrapał, ale ludzie nie zdrapali. Ale los jest na szczęście łaskawy i odmienia nas w sposób nierozpoznawalny. Co nie zmienia faktu, że TVP powtarza, powtarza, powtarza … I wszystkich nas to dotyczy.
Nie wiem, czy doszły do pana słuchy, że Kleks jest jeszcze lepszy po narkotykach? Podobno gdzieniegdzie odbywają się całe seanse narkotyczne z Kleksem w roli głównej.
(wybuch śmiechu) Niesamowite! Domyślam się, że może to być interesujące przeżycie. Nie wiem, czy pan pamięta piosenkę z „Podróży pana Kleksa”, która się nazywała „Z pamiętnika młodego zielarza”?
No, oczywiście. Kultowa pieśń polskich marihuanistów.
Tak, tak! No, nie da się ukryć – jest to pochwała trawy.
Obok Franka Kimona i Kleksa, wśród skojarzeń z Fronczewskim pojawia się także „Rodzina zastępcza”. Dołuje to pana?
Nie, dlaczego? Przecież my na tym planie spędziliśmy prawie 10 lat. Było miło, fajne towarzystwo. Niesamowity materiał dla dzieciaków, które tam zaczynały. Ola Szwed między innymi, którą tutaj mijaliśmy na korytarzu. Była małą czarowniczką z warkoczykami, a teraz ta niewiarygodna przemiana… Piękna, oryginalna i niezwykła kobieta.
Nie mogę w takim razie nie zapytać o sesję Oli dla „Playboya”. Czy oglądał pan sesję zdjęciową swej serialowej córki?
(śmiech) Chyba oglądałem.
Chyba? Nie ma „chyba”.
Na pewno wiem, że taka sesja się odbyła. Ale nie wiem na 100 proc., czy widziałem Olę w, że tak powiem, dezabilu. Ale to był dla mnie…
Szok.
Szok może nie. Zaskakujący moment. A jednocześnie pewna nauka. Pamiętam malutką Oleńkę i na pewno bym nie wymyślił, że za jakiś czas zobaczę ją na rozkładówce. No, w fantastycznej formie, że ją zobaczę. Zawsze miała niezwykły temperament i była takim uroczym stworzeniem. I nagle, jak to mówią, bądź co bądź, łabądź. Pan, jak rozumiem, widział te zdjęcia?
Wciąż nie mogę o nich zapomnieć. Ale wróćmy do najpopularniejszych skojarzeń z Fronczewskim. Nie odgadł pan, ale pojawiają się również gry komputerowe. Znam osoby, dla których jednym z największych marzeń jest usłyszeć na żywo: „Przed wyruszeniem w drogę, należy zebrać drużynę”.
(śmiech) No to jest niesamowite. Tego akurat nie kapuję. Trochę tych gier było, uczestniczyłem w tych opracowaniach, ale…
Ale kompletnie bez uczuć?
Bez. Przyznaję panu. Nie należę już do pokolenia komputerowego i internetowego…
Czyli nie grał pan w gry, którym dawał pan głos?
Nie, nie. Mam problem z uruchomieniem komputera. Oczywiście zaglądam, jak chcę cos przeczytać, zobaczyć, czegoś się dowiedzieć.
Maila dalej pan nie ma?
Nie mam. Znaczy mam, ale z niego nie korzystam. Ktoś mi założył, nie wiem w ogóle, jak to usunąć. Nie jest mi na dobrą sprawę komputer potrzebny. Komputer jest dla mnie po prostu martwy. Wie pan, wydaje mi się, że wielką przyszłość ma teatr…
Teraz rozbawił pan całą rzeszę czytelników portalu.
Ale naprawdę! Ponieważ inne plany medialne zostały zawłaszczone przez technikę, przez wszechwładny i wszechmogący Komputer. Widać to również w filmie, który posługuje się trikami komputerowymi, grafiką komputerową, efektami specjalnymi, a w efekcie przestaje być tajemnicą. A ja pamiętam jeszcze czasy filmu czarno-białego…
A niemego pan nie pamięta?
(śmiech) Niemalże! Obiecał mi pan przed rozmową, że nie będzie złośliwy. Ale prawie pan trafił. Pamiętam film „Wolne miasto” Stanisława Różewicza…
1958 rok. Debiut fabularny Piotra Fronczewskiego.
Tak jest. Grałem tam synka jednego z poczciarzy, ale przebywałem tak naprawdę w świecie magii, jak Harry Potter niemalże. I później jeszcze przez długi czas obserwowałem plan filmowy, który był krainą czarów, gdzie operator nie miał stu monitorów, na których sprawdzał, czy wszystko w porządku. Miał za to jakieś tajemnicze szkiełko, przykładał do oka, wyznaczał przesłonę. Operator był magiem, czarodziejem, a dopiero później, po tygodniu, oglądało się materiał, który się nakręciło… A teraz, te wydmuszki komputerowe, które, moim zdaniem, właściwie na każdym kroku przegrywają z teatrem. A wie pan dlaczego?
Nie.
Bo teatr jest jednym z ostatnich miejsc, gdzie można zobaczyć żywego człowieka, aktora przy robocie, „na przodku”. Oddychającego, męczącego się, pocącego, targanego emocjami, wymawiającego w dużej roli dwa tysiące słów, odpowiedzialnego za przekaz, mającego jakiś zapach. Bez efektów 3D. A tego, że mam rację, dowodzą kolejki za każdym razem, gdy mamy do czynienia z dobrą i świetnie zrealizowaną sztuką.
Ale nie jest to na pewno wygrana w sensie frekwencyjnym czy finansowym. Maciej Stuhr mi mówił, że jego filmik na Youtubie czy wpis na Facebooku ma wielokrotnie większą „publikę” niż „Francuzi” Warlikowskiego będą mieli przez wszystkie lata grania.
To jest zadziwiające. Ale to jest stygmat tego pokolenia, które ma odwagę sądzić, że nieustannie ma coś istotnego do powiedzenia. Nie mówię tu o Maćku. Dla mnie najbardziej zastanawiający jest ten rodzaj otwartości i uczynienia siebie gwiazdą, człowiekiem bez tajemnic, człowiekiem nieustannie dostępnym, ekshibicjonistą… A ja strasznie cenię sobie ludzi cichych i pokornych. Troszkę wycofanych i troszkę zawstydzonych sytuacją. Niespieszących się z poinformowaniem całego świata o tym, co właśnie mi w tej chwili przyszło do głowy i jakie miałem wypróżnienie. No kur…a mać!
Czyli konserwatystą pan jest?
Absolutnie tak. Ale konserwatyzm nie musi być czymś nudnym. Czy złym.
Niczego takiego nie sugeruję. Jeden pisze elegię na odejście silnika spalinowego jak Stasiuk, a drugi uważa, że przyszłość świata znajduje się w teatrze.
(śmiech) Tak jest! Myślę, że nie ma nic złego w tym, że się kocha coś, co już odchodzi, co ucieka i co ginie. Na swój sposób ten odchodzący świat był troszeczkę chyba lepszy, umówmy się. A co do Stasiuka – kocham go, proszę pana, za opowiadanie „Suka”.
Pan tak dobrze mówi o teatrze. Czy mogę spytać o coś strasznego?
Proszę bardzo.
Czy pan nie jest kompletnie oderwany od rzeczywistości?
Nie!
Że pan tam ucieka. Że to taka przystań, gdzie się pan chowa przed tym chaotycznym i niebezpiecznym światem.
Nie, jestem bardzo daleki od tego, by się z teatrem utożsamiać i identyfikować, i żeby uznawać go za świat alternatywny. Nie, to jest moja praca, która czasami sprawia mi przyjemność, a czasami nie. Porównuję się do konia cyrkowego, który stoi sobie grzecznie w swoim boksie, ma sianko, czuje trociny pod kopytami, jest przykryty derką, i nagle ktoś do niego przychodzi, zaczyna go ubierać, rozbrzmiewa cyrkowa muzyka, reflektory…
I wio!
I zaczyna żyć! I stoi na środku, i ma reumatyzm już trochę, ale ciągle podskakuje, galopuje, robi różne sztuki, staje na dwóch tylnych nogach, choć nie jest to przecież jego naturalna poza…
I nie wie, kiedy ze sceny zejść?
(śmiech) Żarty żartami, ale czasami dopadają mnie takie myśli.
Czy pan wie, że właśnie mija 60 lat od premiery pańskiego debiutu filmowego?
No bo nie umiem chyba nic innego robić. Tak wyszło, że sztuka stała się moim sposobem na życie, co wcale nie było takie pewne. Przecież jeżeli kończy się akademię sztuk pięknych, szkołę teatralną, muzyczną, nikt nie daje panu gwarancji, że się uda, że będzie wspaniale, że będzie pan z tego żyć. Nic z tego. Wchodzi pan w ogromny świat i kompletnie nie wiadomo, co się wydarzy. Czy w ogóle przez 10 lat ktokolwiek pana zauważy? Przecież są aktorzy, którzy wychodzą z cienia anonimowości w wieku 50-60 lat i to tylko dlatego, że zagrali w filmie czy w serialu telewizyjnym. A można spędzić całe życie w teatrze, być wybitnym aktorem, i na dobrą sprawę pozostać anonimowym.
Straszne?
Czy ja wiem? Jest sens być w tym zawodzie, jak w każdym innym. Aktor ma odwieczną szansę opisania i zrozumienia świata oraz wyrażenia w tej sprawie własnego zdania.
Kiedy pytałem o te skojarzenia z Fronczewskim, nikt nie wymienił ról teatralnych. Może miałem złą i mało reprezentatywną próbę, ale jest to jakoś jednak znaczące.
Mam świadomość, że większość społeczeństwa tych ról teatralnych Fronczewskiego nie zna i że nie z nimi przede wszystkim jestem kojarzony. Miałem jeszcze to szczęście występować na największej i najbardziej wyjątkowej scenie teatralnej w kraju, zjawisku na skalę światową, tj. w Teatrze Telewizji w czasach jego największej świetności. I był to teatr rzeczywiście otwarty dla wszystkich. Ale tak, oczywiście, teatr jest siłą rzeczy elitarny.
A wie pan, czego nikt w Polsce nie wie o Fronczewskim? Jakie ma poglądy polityczne.
Ha, ha, hopsasa! Może to i lepiej. Żartuję! Sam tego nie wiem…
Wszyscy wiedzą, jakie ma poglądy Stuhr, Gajos, Holland, Cielecka, Ostaszewska. Daniel Olbrychski zrywa sztukę z powodu poglądów grającej z nim aktorki. A Fronczewski? Mam teorię spiskową, że pan jest za PiS-em, tylko się ukrywa.
Naprawdę?
Ale ja nie mam nic przeciwko. Mi może pan powiedzieć.
Wie pan, nie sposób nie mieć w życiu poglądów. Jeżeli stoi pan przed samochodem pomalowanym na biało, to pański pogląd na ten temat jest dość prosty – oto biały lakier. I to mi się podoba lub nie.
A w przypadku polityki to już nie jest takie łatwe?
Tutaj również to odbywa się w przestrzeni „zgadzam się” lub „nie zgadzam się”, „protestuję”. Nie zgadzam się z tym rządem. Z tym, co ten rząd robi. Ale też powtarzam sobie – nie znasz się na polityce. Naprawdę. Nie znam się. Nie mam zielonego pojęcia, nie mam wyobraźni, wiedzy, zdolności, talentu, doświadczenia politycznego. Wreszcie – nie znam ich języka.
Co pan mówi – przecież wszyscy Polacy znają się na polityce, medycynie i piłce nożnej.
(śmiech) OK, ale to nie do tych znawców chodzę, gdy mnie coś boli i gdy źle się czuję. Ośmielę się powiedzieć, że trochę znam się na ludziach. Ale to też jest niepewna i nieudokumentowana wiedza.
Zna się pan na ludziach, więc patrzy pan na polityków i co widzi? Aktorów?
No oczywiście, że aktorów. Przepraszam aktorów, ale na naszej planecie mamy około siedmiu miliardów aktorów.
A nasi politycy to same oscarowe role czy raczej Złote Maliny?
Rutyniarze. Patrzę na te osoby działające w polskiej polityce i próbuję ocenić ich uczciwość, ich rzetelność, ich potencjał intelektualny, ich profesjonalizm. A jednocześnie widzę tam w większości przypadków jakieś nieszczęście, niepewność, lęk, brak odwagi…
Odwagi na co?
Na przykład na to, by wypowiedzieć na głos własne zdanie. Zwłaszcza takie, które jest różne od większości. Widzę ludzi rozgoryczonych, ludzi, którzy w ramach odwetu zachowują się paskudnie, ludzi, którzy nie mają nic wartościowego do powiedzenia. Widzę ludzi, którzy sami zachwycają się swoimi pomysłami, ideami wyklutymi w swoich może nie do końca sprawnych mózgach. Widzę ludzi nieuczciwych wobec samych siebie i wobec innych. Ludzi, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego. Ludzi, którym mimo wszystko jestem w stanie pomóc.
Jest pan w stanie pomóc politykom? W jakim sensie?
Jestem im w stanie pomóc w tym sensie, że, gdybym spotkał na ulicy taką „twarz z telewizora”, polityka proszącego o łyk wody, to poszedłbym do sklepu i kupił mu butelkę wody. Jeżeli taki człowiek by się potknął i przewrócił na ulicy, to podszedłbym do niego i pomógł mu wstać. Ale dalej z nim bym już nie poszedł. To, co się dzieje w polskiej – i nie tylko polskiej – polityce jest oczywiście dramatem.
Ale wkurza się pan? Rzuca pan kapciem w telewizor? Czy raczej patrzy na to z dystansem, jak na swoje granie w teatrze?
Nie. Wychodzę z pokoju. Nie patrzę na to. Nie słucham. Stare teksty, puste słowa.
Bo np. Jerzy Stuhr się wkurza, przeżywa to, angażuje się, ciśnienie mu skacze, a przecież mógłby to mieć gdzieś. Na ile takie reakcje są według pana przesadzone, a na ile uzasadnione?
Nie mam na to, co się dzieje, żadnego wpływu. Mógłbym też „zadziałać” globalnie i powiedzieć np.: „Proponuję, by pan Donald Trump cmoknął mnie w pompę”. Mam odwagę to powiedzieć. A wie pan dlaczego?
Nie.
Bo to nigdy do niego nie dotrze. Poza tym nie spowodowałoby to żadnego skutku. Więc jest na pewno jakieś poczucie bezsiły. Bardzo trudno jest dzisiaj zaufać jakiemukolwiek politykowi.
Dlaczego?
Bo uczestniczą w grze najgorszego rodzaju, przy użyciu najgorszych środków i najniższych instynktów. Najbrutalniejszym i najbardziej krwawym sportem-grą nie jest boks, rugby czy oktagon, ale właśnie polityka. Polityka jest grą i jest spektaklem, od którego najlepiej trzymać się z daleka.
Ale jest też grą i spektaklem, który ma bezpośredni wpływ na nasze codzienne życie.
Oczywiście, że tak. Ale bardzo wiele pod tym względem nauczyło mnie doświadczenie stanu wojennego. To była pierwsza wojna w moim życiu. Czy mogę sobie pozwolić na dygresję?
Proszę bardzo.
Bo, wie pan, ja na szczęście nie przeżyłem tej wcześniejszej wojny, światowej. Wiem z różnych zapisów, co się wtedy działo, ale i tak nie potrafię sobie tego wyobrazić. Nie pojmuję tego. Bawiłem się z kolegami na gruzach, w legach po bombach, w zapadłych piwnicach. Żyjemy w mieście, w którym wydarzyło się coś tak przerażającego… (milczenie) Powinniśmy tutaj chodzić na palcach i mówić szeptem. Gdy co roku 1 sierpnia wspominamy rocznicę powstania, kiedy miasto staje i trąbi, patrzę na to z uznaniem, wzruszeniem i zadumą. Czy to coś znaczy? Jesteśmy lepsi, mądrzejsi, szlachetniejsi? (milczenie)
Chciał pan powiedzieć również o nauce wyciągniętej ze stanu wojennego.
Tak. To był czas, w którym zrozumiałem, że zależę tylko od siebie. I że od tego, jak ja się zachowam, co zrobię i co powiem, zależę ja i moi najbliżsi. Więc z jednej strony – niby wszystko zależy od nas, ale z drugiej … „Bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny / w ostatecznym rozrachunku tylko to się liczy”.
Herbert Herbertem, ale rozumie pan te reakcje i postawy, że aktorzy dzisiaj demonstrują, maszerują, krzyczą, wypowiadają się wszem i wobec, czy jest to panu absolutnie obce?
Tak, rozumiem, ja też jestem w tym pochodzie.
Jest pan? Nie zauważyłem.
No tak, bo jestem w tym pochodzie, tylko… Lubię spacerować sam. Powiem tak. Żeby wyznawać wiarę w Boga, niekoniecznie trzeba iść z pielgrzymką.
A czy nie obawia się pan eskalacji polsko-polskiej wojny? Być może za chwilę aktorzy nie będą mogli ze sobą grać, bo różnią się poglądami. Nie będziemy mogli zrobić filmu czy sztuki, bo poglądy polityczne. Nie będziemy mogli zjeść razem obiadu czy Wigilii, bo PiS, bo PO. Czy to bzdury i wymysły?
Obawiam się, że, niestety, może mieć pan rację. Ale u mnie we łbie wszystko się na czarno pisze. Przepraszam, taka natura. Jestem z tych, dla których szklanka jest zawsze w połowie pusta. Boję się, że z tej polsko-polskiej wojny nie ma za bardzo wyjścia. Źle to wszystko na razie wygląda. Przydałaby się nam w okolicy jakaś sadzawka Siloe.
Dobrze, to zejdźmy może z globalnej perspektywy na bardziej prywatną. Jak pan rozwiązuje tego rodzaju konflikty np. w teatrze? Bo pewnie nie z każdym i nie zawsze może się pan równie dobrze dogadać.
Miałem oczywiście takie sytuacje, że nie byłem w stanie dogadać się z drugą osobą, z partnerem, aktorem, reżyserem. Kupuję wtedy kwiaty, wręczam je i mówię: „Przepraszam, nie dam sobie z tym rady, muszę wyjść”. I wychodzę. A z Polski nie mam gdzie wyjść.
Chyba że emigracja?
Za późno. Niedługo będę emigrował, ale przez Powązki. Ale to zupełnie innego rodzaju podróż.
To skoro już tak sobie żartujemy, to zadam panu jeszcze jedno głupie pytanie. Czy pan się czuje stary?
I tak, i nie.
Świetna odpowiedź!
Wiem tyle, że nie zrealizuję już wszystkich zamiarów. Ale z drugiej strony, nie mam już takiego ciśnienia. No i oczywiście te najprostsze sygnały płyną z natury, czyli ze szkieletu kostnego, ze struktury mięśniowej, i tak dalej, i tak dalej. Kiedyś się sprawdzało swoją dyspozycję fizyczną, doganiając tramwaj i wskakując…
Na tzw. cycka.
Tak jest. A dzisiaj nie dość, że te tramwaje tak szybko jeżdżą, to jeszcze po czterech krokach ma się zadyszkę.
To na sam koniec musi mi pan jeszcze wymienić swoich ulubionych polityków. Dobrze by było, gdyby byli to politycy żyjący, a nie z Powązek.
(milczenie)
Nie chce pan powiedzieć?
Bo ciężkie mi dał pan zadanie. Tak jak panu mówiłem, trudno o zaufanie do polityków. A zaufanie jest podstawą mojej oceny. Szukam w głowie ludzi uczciwych, wrażliwych, mądrych, zdystansowanych…
I co, nie ma?
Mówiąc językiem polityki, myślę, że w „większości” bym ich nie znalazł.
Zauważyłem, że odkąd mozolnie ciągnę z panem ten polityczny wątek naszej rozmowy, to jeszcze ostrożniej niż wcześniej dobiera pan słowa. Trochę się pan nawet usztywnił i przeszedł na wyższy poziom ogólności.
Bo jestem, proszę pana, dobrze wychowany, kur…a. Dlaczego miałbym używać słów – kijów bejsbolowych, sztachet, kastetów, maczet, prętów żelaznych, cepów, kos?
Czyli co, nie będzie ani nazwisk ani wyzwisk?
A na cholerę nam nazwiska? No nie powiem panu. Wolałbym z panem wypić kieliszek wódki.
A z Jarosławem Kaczyńskim?
Podejrzewam, że jest niepijący. Ale tak, chętnie! A jakbym się już upił, to powiedziałbym, że mu współczuję. I chciałbym mu pomóc, bo jest postacią tragiczną. Tragedia w kategoriach dramatycznych jest czymś nieuniknionym, z góry bohaterowi pisanym. Nie ma wokół siebie przyjaciół, którzy by go ostrzegli. Kroczy ku zgubie, ku klęsce. Z każdym krokiem przybliża się do swojej tragedii, trochę jak u Szekspira. Ale przecież, z drugiej strony, jak mawiał Cycero, ludzie panami są swoich przeznaczeń. Więc?
No właśnie. Więc co?
Być może, proszę pana, zabrzmiało to nieco teatralnie i nieco patetycznie, ale ja przecież jestem tylko aktorem. Już nic więcej panu nie powiem.
Rozmawiał: Grzegorz Wysocki, WP Opinie