Piotr Czerwiński: jak to bieda zjednoczyła Europę
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Ciężko jest dzisiaj być młodym człowiekiem w Europie, podobno dla młodych ludzi nie ma tu przyszłości. Biorąc pod uwagę, że ciężko jest być także starym człowiekiem, w zasadzie z podobnych powodów, należałoby uznać, że ciężko jest dzisiaj być człowiekiem, w każdym sensie. Logiczne jest zatem, że łatwiej jest być świnią, ale do tego potrzeba nadprzyrodzonych zdolności, na które z reguły nie stać normalnego człowieka, niezależnie od wieku. Tym bardziej jest mu w życiu ciężko, czyż nie.
Europa, a przynajmniej niektóre jej regiony, wreszcie może uważać się za zjednoczoną; zjednoczyła ją bieda i brak perspektyw. Świetnie to widać z parterowej perspektywy Dublina, gdzie wciąż piętrzą się paradoksy, wynikłe ze starcia dwóch odmiennych epok. Z jednej strony wciąż pełno jest tu emigrantów, uważających Irlandię za raj na Ziemi, z drugiej równie liczebni sfrustrowani autochtoni, którzy masowo uciekają za granicę.
W miarę oswajania się Europejczyków z kryzysem, wątki irlandzkie coraz częściej zazębiają się z polskimi i rzeczywiście chyba jeszcze nigdy w historii jedni i drudzy nie byli do siebie aż tak podobni. Polska wreszcie stała się drugą Irlandią, ale to wyłącznie dlatego, że Irlandia zdołała zostać drugą Polską. W obu krajach widać już teraz te same, przyprawiające o żałość tendencje; nawet na irlandzkich ulicach spokojni jak dotąd i wyjątkowo spolegliwi kierowcy zaczęli się nagle poganiać światami i nie przepuszczać nikogo na widok kierunkowskazu, choć nie na taką skalę jak w Polsce, oczywiście; myślę, że to po prostu początki jednoczenia się Irlandii z innymi narodami klasycznych frustratów i sprawy będą szły w tę stronę. Wszyscy w kółko mówią o braku pieniędzy, a szokujące jest to po dwakroć, bo przez lata nie było tutaj takiego tematu: pieniądze po prostu zawsze były i basta. Mieli je nawet emigranci, chociaż mniejsze. Teraz w Irlandię wstąpił dawny duch, jakby przeniosła się w czasie do lat osiemdziesiątych
i zaczynała wymazywać z pamięci hulaszcze kilkanaście lat prosperity.
To zresztą dotyczy kilku innych państw, z Hiszpanią i Grecją na czele. Nie dość powiedzieć, że na Hiszpanów w Dublinie natykam się coraz częściej. Jak nic, niedługo zrobi się z tego miasta kolonia polsko-hiszpańska.
Jednak nic nie jest tak analogiczne, zarówno w Irlandii, jak i Hiszpanii albo Grecji, a także w Polsce oczywiście, jak legendarny już brak perspektyw dla miejscowej młodzieży. Temat beznadziejnych losów młodzieży powrócił ostatnio w Irlandii przy okazji tutejszych matur, a to z tej przyczyny, że wielu młodych ludzi nie zamierza po tychże maturach kontynuować nauki. Jak wieść niesie, papierek wyższej uczelni uprawnia do pracy w kasie supermarketu tak samo dobrze, jak matura, a nawet w konfrontacji z maturą mógłby takie zatrudnienie uniemożliwić. Czyż to nie brzmi znajomo, moi Państwo?
W obu krajach szkolnictwo wyższe zyskało rangę nowej gałęzi przemysłu, produkującego co roku dziesiątki tysięcy bezrobotnych, wysoce kwalifikowanych w emigrowaniu za chlebem. Nie wiem dlaczego nikt jeszcze nie wymyślił takiego suplementu do dyplomu, z którego wynikałoby w kilku różnych językach, że legitymujący się nim delikwent jest w pełni zdatny, by podjąć pracę fizyczną bądź przynajmniej poniżej swych kwalifikacji w jakimś odległym kraju świata.
W Polsce sprawa jest o tyle trudna, że mamy tam darmową edukację i każdy, o ile jest w stanie nie umrzeć w tym czasie z głodu, może pójść na studia, a przynajmniej spróbować. Nie jestem bynajmniej zwolennikiem płatnego szkolnictwa, wprost przeciwnie, uważam to rozwiązanie za poniekąd niedemokratyczne i niecywilizowane, bo odbiera dostęp do wiedzy ludziom niezamożnym – a kasa, jak wiadomo, naprawdę nie musi iść w parze z ilorazem inteligencji. Niemniej jednak dzięki temu edukują się dzikie tłumy, które tuż po zakończeniu tejże edukacji nie mają co ze sobą zrobić. A ich ojczyzna nie wie co ma zrobić z nimi. W Irlandii jest w zasadzie podobnie, tylko że za studia się płaci. Z tej przyczyny szkolnictwo wyższe nigdy nie było tu za bardzo popularne, a przez studia większość tubylców rozumie licencjat, wymagający dużo krótszej, a zatem mniej kosztownej nauki.
W świeżo minionej epoce boomu, gdy pieniądze rosły tu na drzewach, czesne nie było wielkim przeżyciem dla rodziców, którzy zepsuci dobrobytem, wyrzucali swe latorośle z domu na naukę sztuk pięknych albo innej filozofii. I tak było wiadomo, że dziatwa natychmiast dostanie kierowniczy stołek w dowolnie wybranej dziedzinie; w końcu Irlandia importowała pół wschodniej Europy, która odtąd miała robić za nią wszystko. Dziś mało, że rodzice nie szastają już pieniędzmi, to jeszcze czesne ma wzrosnąć. Oprócz podwyżki czesnego na uczelniach wyższych planowane są też cięcia stypendiów. Szacuje się, że rok akademicki może kosztować do 750 euro drożej niż dotychczas. Rząd nosi się z zamiarem obcięcia 100 milionów euro z budżetu na edukację. Wszystko to prowadzi do jednego trwożnego wniosku: że w Irlandii po prostu nie opłaca się chodzić do szkoły, a już na pewno studiować.
A było tak pięknie; po dwóch latach baletowania jechało się na rok do Australii albo dookoła świata, by baletować dalej, tylko z dala od rodzicielskiej inwigilacji. Nikt nie myślał wtedy, żeby szukać tam roboty. Po powrocie zrywało się z drzewa pracę, która była najbliżej miejsca zamieszkania i najlepiej płatna, a jak się nie spodobała, zrywało się następną, od razu na wyższym stanowisku. Dzięki temu przez parę ładnych lat tutejsza młodzież zdążyła wyrobić sobie dość wysokie wymagania, którym dziś nie jest w stanie sprostać i to głównie z tej przyczyny tak wielu dwudziestolatków zmyka całymi batalionami do Australii, Nowej Zelandii i Kanady. Ślepo wierzą, że tam znajdzie się praca godna ich wykształcenia, bo to przecież do cholery nie podobne, żeby po studiach brać się za mycie naczyń albo smażenie hamburgerów. Jeszcze nie dorośli do tej kosmicznej świadomości, którą ma od lat chyba każdy student w Polsce, i która jako żywo usprawiedliwia zagraniczne zatrudnienie w dish-washingu bez specjalnej frustracji.
To chyba jedyna zasadnicza różnica między absolwentami w Polsce i takiej choćby Hiszpanii, a ich kolegami z Irlandii. Ma to swoje inne skutki uboczne – autentycznie ubywa w Irlandii młodych Irlandczyków, a coraz więcej jest rówieśniczej braci z Hiszpanii, Portugalii, a nawet Francji. Mamy coraz silniejszą reprezentację brazylijską i dość klarowny przekrój całej Afryki, nawet włączając białych emigrantów z RPA. I wszyscy oni trafili tu w poszukiwaniu pracy, której nie mogli znaleźć po ukończeniu studiów. Tyle, że im nie straszne jest mycie garów ani posługiwanie w sklepie, im w zasadzie jest już wszystko jedno. Z perspektywy przedstawiciela innej mocnej drużyny w tym kraju muszę ich jednak pocieszyć, że nie będzie tak źle. To naprawdę jak skok na główkę do zimnej wody. Jeśli się nie utonie, po jakimś czasie zrobi się w miarę ciepło, a i pływać się zachce. Słowo byłego harcerza, który wyleciał z ZHP za nie płacenie składek.
Reasumując te dywagacje o młodzieży, pozwolę sobie wrócić myślami do jednej z ulubionych piosenek mojej młodości, z repertuaru grupy "Sztywny Pal Azji", której najbardziej znamienny wers brzmiał: "możemy dużo, możemy wiele, póki młodość w nas". Ale to było dawno. Myślę, że dziś już pora na renesans grup, śpiewających o tym, że możemy g... i nic nie możemy, a młodość pójdzie na marne. Wygląda na to, że punk's not dead, a przyszłość jest w Sydney. Tam jest zawsze jedenaście godzin do przodu albo i więcej.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński, znany wcześniej jako Piotr Czerwiński Kropka Com.