Piotr Czerwiński: czas na offline
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Czy ktoś z Państwa jeszcze pamięta, jak wyglądał świat bez telefonów komórkowych i Internetu? Albo lepiej: jak wyglądał świat bez portali społecznościowych? Ja też już prawie zapomniałem, ale niedawno dane mi było sobie o tym przypomnieć. W ramach wakacji spędziłem dwa tygodnie bez żadnej łączności ze światem i nagle okazało się, że ten świat jest naprawdę piękny. I że nie trzeba nikomu udostępniać do niego linków.
19.08.2013 | aktual.: 23.08.2013 07:14
Przeczytaj wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego
Dawno temu, w odległej galaktyce, listy pisało się na papierze i wysyłało w kopertach. Proceder ten był tak skomplikowany i długotrwały, że nawet banalna korespondencja nabierała niesłychanej wagi. Wymagał też umiejętności pisania. Tak, moi Państwo. W tamtych czasach praktykowano jeszcze pismo odręczne, taki system rysowania literek za pomocą ołówka albo długopisu. Można się go było nauczyć w podstawówce. Telefon był wielki i stał na podwyższeniu w widocznym miejscu; nie dało się go specjalnie przenosić, więc kontakty międzyludzkie z jego użyciem były możliwe tylko kiedy kontaktujący się ludzie przebywali w domu. Gdy z niego wychodzili, byli wolni.
W tej zamierzchłej epoce miało się też prawdziwych znajomych, z którymi można było rozmawiać osobiście, a punktami wymiany myśli były kawiarnie, kolejki po mięso albo w ostateczności autobusy. Każdy, kto miał potrzebę publicznego wypowiedzenia się, mógł od biedy przemówić do bliźnich w miejscu publicznym, aczkolwiek gdy wypowiadał się nieprzychylnie na temat władzy ludowej, istniała możliwość, że zwinie go milicja. Ale to już trochę inny temat.
Tak czy owak, były to czasy, kiedy człowiek mógł jeszcze cieszyć się świętym spokojem oraz faktem, że nikt nie zawróci mu głowy, kiedy przekroczy próg swojego domostwa i wyjdzie na ulicę. Niestety, minęły bezpowrotnie i dziś dryndająca maszynka nie daje mu spokoju nawet w ubikacji, bo to przecież normalne, że zaczyna dzwonić i pingać zawsze kiedy idzie się do WC. Po ulicach chodzą ludzie wpatrzeni w telefony, w knajpach siedzą ludzie wpatrzeni w telefony, w autobusach siedzą ludzie wpatrzeni w telefony. Nikt już nie patrzy na siebie ani nawet pod nogi, przez co ludzie wpatrzeni w telefony regularnie wpadają jeden do drugiego. Nikt już z nikim nie rozmawia: znałem nawet taką parę, która porozumiewała się przez czat internetowy we własnym domu. Oboje mieli komputery w osobnych pokojach i nie chciało im się odchodzić od nich zbyt daleko. Ludzie zrobili się wirtualni, coś co miało ich łączyć, wessało ich jak odkurzacz. Do tego wszystkiego doszły niezliczone portale, które służą do uprawiania narcyzmu bądź
obwieszczania, co się akurat zjadło i w którym sklepie się jest lub było. Obwieszczanie tych najwyższych prawd stało się nowym opium dla ludu, który nagle odkrył, że musi koniecznie coś komuś obwieszczać.
Ja też dałem się wciągnąć w internetowe szaleństwo. Trochę z musu, bo wymogła to na mnie moja cudaczna profesja, której sednem jest publiczne obwieszczanie różnych dyrdymałów. Tak się składa, że studiowałem dziennikarstwo w czasach, kiedy dyrdymały obwieszczano głównie na papierze, ewentualnie drogą radiowo-telewizyjną, ale nowe przyszło zaraz potem, a ja chcąc być na czasie, nadążałem za nim przepisowo, zakładając strony internetowe miesięczników, w których pracowałem. W końcu całkiem niedawno w ramach dokształcania poszedłem w Irlandii na mikro-studia z zakresu nowych mediów, gdzie w ramach zajęć przyszło mi założyć profile na Facebooku i Twitterze. „Nie ma cię na Facebooku? Człowieku, ty nie istniejesz!” – powiedział mi wykładowca, który nota bene był moim rówieśnikiem, o ile nie był ode mnie młodszy. Poważnie potraktowałem jego uwagę i zacząłem istnieć.
Od tamtej pory minęły trzy lata, które zaowocowały powieścią o „fejsie”, zatytułowaną „Pigułka wolności”, a także generalnym wnioskiem, że ja się do tego społecznościowego szału nie nadaję. Rozejrzawszy się po tym dziwnym wirtualnym świecie, w końcu dochodzę do wniosku, że całe to internetowe szaleństwo jest kompletnie nie dla mnie. Raczej nie jestem materiałem na kolejnego dziwaka wpatrzonego przez całą dobę w ekran telefonu. Nie chce mi się zaczynać dnia od logowania do piętnastu portali, na których oznajmię, że właśnie wstałem, zjadłem śniadanie i zalogowałem się do piętnastu portali. Oraz że to lubię czy coś w tym rodzaju.
Pewnego dnia skasowałem za jednym zamachem wszystkie prywatne profile na wszystkich portalach społecznościowych, których główną funkcją było od jakiegoś czasu logowanie się do nich i sprawdzanie, czy jeszcze tam są. „Nie ma cię na fejsie? Nie istniejesz!”. W związku z tym przestałem istnieć i basta. W połączeniu z brakiem stałego domowego internetu dało to niesamowity efekt. Nagle odkryłem, że mam mnóstwo wolnego czasu. Z półek zawołały książki, których nie zdołałem przeczytać od pięciu lat po zakupie. Na stoliku kawowym przyczaiły się na mnie gazety, które ledwie przejrzałem. Na ulicy pojawili się żywi ludzie, z którymi można porozmawiać na żywo o życiu.
Na drugi ogień poszedł e-mail, który dręczył mnie przez telefon komórkowy co piętnaście minut i który wyłączyłem, by móc sprawdzać go tylko wtedy, kiedy mi się chce, a nie wtedy, kiedy on ma potrzebę przypominania mi o swoim istnieniu. Na trzeci ogień poszedł sam telefon. Mam go tak dość, że był o krok od wylądowania w Liffey River.
W końcu doszło do ekstremum i wyłączyłem wszystko, spędziwszy okrągłe dwa tygodnie w dzikiej głuszy, w dżunglowych realiach prowincjonalnej Polski. Zero telefonu, zero internetu, zero telewizji, radia, żadnych lajków ani innych esemesów. Nie wiem czy możecie sobie wyobrazić coś takiego, ale powiadam Wam: to dopiero była prawdziwa pigułka wolności. Nic nie równa się wrażeniu, jakie wywołuje świadomość, że z nikim i niczym nie ma się kontaktu. Nikt się do mnie nie dodzwoni, nikt nic do mnie nie napisze, nikt mi niczego nie obwieści. Uciekłem z Matriksa i stoję obok; w świecie, o którym myślałem do niedawna, że już nie istnieje.
Póki co, życie w systemie offline zasadniczo mi służy. Komputer omijam szerokim łukiem, stał się elektroniczną maszyną do pisania. Pocztę sprawdzam raz na tydzień. Udaję, że nie pamiętam, jak nazywa się moja strona internetowa. Niedługo dojdę do takiej perfekcji, że telefon będę zostawiał w domu, a mój jedyny kontakt z cyfrowym światem będzie polegał na wysyłaniu felietonów do Wirtualnej Polski. W końcu dla emigranta Polska jest w zasadzie już tylko wirtualna.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla wyżej wymienionej, Piotr Czerwiński