Pilch - "pijak i księgowy"

W Krakowie miał opinię pijaka i dziwkarza. W Warszawie, jak mówi, został księgowym. Jerzy Pilch odebrał tu nagrody, rekordową zaliczkę i stał się jeszcze bardziej samotny.

Przez pięć warszawskich lat Jerzy Pilch wyrósł na literacką gwiazdę: nagroda Nike, sto tysięcy sprzedanej powieści "Pod Mocnym Aniołem", stały felieton w "Polityce", lukratywny kontrakt wydawniczy, nieustannie dzwoniący telefon - z prośbą o wywiad, udział w talk-show czy komentarz. Ale życie gwiazdy, nawet literackiej, nie składa się z samych przyjemności, czego Pilch zaczyna doświadczać na własnej skórze. Nie jest już tajemnicą, że za "Miasto utrapienia" otrzymał od Świata Książki rekordową zaliczkę (200 tysięcy złotych), ale też okazuje się, że po prawa do powieści zgłasza się jego dotychczasowy wydawca - Wydawnictwo Literackie. Niewykluczone, że sprawa znajdzie finał w sądzie. Najnowsza powieść stanie się z pewnością czytelniczym bestsellerem, ale po pierwszych recenzjach widać, że pisarz przestał być pupilkiem krytyki. A mimo świetnych notowań na salonach stolicy najwidoczniej brakuje mu krakowskich przyjaciół. Coraz częściej mówi o samotności.

AWANTURA O WILKA

Pięć lat temu Jerzy Pilch miał 47 lat i odchodząc z "Tygodnika Powszechnego", wybierał się już na emeryturę. Jego rozstanie z krakowskim pismem, gdzie przez 10 lat był stałym lokatorem ostatniej strony, porównywano do odejścia Gustawa Herlinga-Grudzińskiego z paryskiej "Kultury" i jego kłótni z Jerzym Giedroyciem. Nazywano "najbardziej spektakularnym rozwodem kulturalnym III Rzeczypospolitej".

O co poszło? O wolność słowa, czyli wymianę felietonów Pilcha i Lema o głośnej wówczas i chwalonej przez krytykę książce "Wilczy notes" Mariusza Wilka. Pilch rzecz zniszczył, nazwał "rekreacyjną kąpielą w płodowych wodach samozachwytu". Oburzony Lem napisał: "Wielkim smutkiem napełnił mnie fakt pojawienia się w 'Tygodniku Powszechnym', który miałem za pismo zacne, straszliwego paszkwilu urodzonego z mózgownicy Jerzego Pilcha". W sporze między swoimi autorami "TP" stanął po stronie autora "Solaris" - z wiadomym skutkiem. Dodatkowo sprawę komplikowała współpraca felietonisty z wulgarnie erotycznym magazynem "Hustler", co w katolickiej redakcji nie wywołało zapewne słów aprobaty.

Krakowscy przyjaciele Pilcha zgodnie mówią: kłótnia z Lemem to tylko pretekst do odejścia, gdyby taka sytuacja zaistniała dwa-trzy lata wcześniej, nic by się nie stało.

- Był w niedobrej formie wewnętrznej, dawał do zrozumienia, że coś się kończy i nie może dłużej trwać - uważa Marian Stala, a Bronisław Maj dodaje: - Chciał zmienić swoje życie i jego ciemne strony. Łatwiej zaczynać od nowa, wykonując jakiś gwałtowny ruch.

Być może chodziło również o ucięcie problemów Pilcha z alkoholem. Pisarz spakował się, uporządkował bibliotekę i wyjechał do rodzinnej Wisły. Ale po tygodniu przyszła propozycja z "Polityki". Był styczeń 1999 roku.

ZA DUŻO SAMOTNOŚCI

Uwolniwszy się od Krakowa Pilch zrozumiał, że wpadł w pułapkę pisarza-wygnańca, bo w Warszawie postrzegano go wciąż jako reprezentanta krakowskiej bohemy. Nastąpił etap odcięcia się od korzeni. W tekstach Pilcha dostawało się: osobiście Józefie Hennelowej ("Bo myśmy się, zrozum to, Ziuta, rozstali"), "Tygodnikowi Powszechnemu", życiu towarzyskiemu ("Przeuroczy Rynek krakowski dla mnie stał się prawie polem minowym"). W zamian proponował apoteozę Warszawy i nowej sytuacji. Bronisław Maj: - Owszem, po przeprowadzce narzekał na Kraków. Znam ludzi, którzy czuli się obrażeni. Ale trzeba pamiętać, że Pilch to pisarz, on ze wszystkiego robi literaturę, kreuje. W Warszawie Pilch wpadł w towarzyską dziurę. Pisarze? Towarzystwo literackie? - Teraz nie istnieje życie towarzysko-literackie 50-, 60-latków - mówi niegdysiejszy "Bywalec", felietonista Daniel Passent. - Kiedyś była Egida, STS, Czytelnik, teraz nie ma miejsca, do którego można iść w ciemno, by spotkać kogoś znajomego... Nasze pokolenie zamyka się w domach,
tam umawiamy się na kolacje. Pilch wpadł w dziurę między moim pokoleniem a młodzieżą, która bawi się w lokalach.

Redakcja "Polityki"? Został przyjęty bardzo dobrze, ale nie zaprzyjaźnił się chyba z nikim. Bywa rzadko, ale regularnie, ma swoje biurko. Felietony przesyła e-mailem, w zebraniach redakcyjnych nie uczestniczy. - Z kolegami z redakcji gra w piłkę nożną. Wiem, że nie gra fair, fauluje, kopie, a przy swojej posturze bywa niebezpieczny - mówi Piotr Adamczewski, sekretarz "Polityki".

- Ja jestem z natury człowiekiem samotnym i w Warszawie okrzepłem w tej samotności, i właściwie można to policzyć po stronie zysków - tłumaczy Pilch. - Ale można to też wpisać do rubryki straty, bo to poczucie samotności bywa przesadne. Oddaliłem się od swoich starych nielicznych przyjaciół: Mariana Stali, Bronka Maja, Tomka Fiałkowskiego, którzy wciąż mieszkają w Krakowie. Tam też jest moja córka. Matka sama w Wiśle. Ja tu sam, a też - ma się rozumieć - nie sam. W końcu niech Pan Bóg, nie tylko samotników, broni przed mieszkaniem w kupie. Moje późne warszawskie przyjaźnie są jeszcze rzadsze, ale za to dojrzałe i pewne. Mam z nich siłę.

Pozostają więc stare, zawarte często w Krakowie: Antoni Libera, Zbigniew Mentzel czy Adam Michnik. Ale nie brakuje też nowych. - Oczywiście, że się znamy - mówi Jerzy Urban. - Rzadko, ale widujemy się na kolacjach.

O ile w Krakowie Pilch bywał w knajpach, to w Warszawie - raczej na domowych kolacjach. - Zapraszam go, bo nie tylko zna się na kuchni, ale też jest świetnym rozmówcą - opowiada Adamczewski. - Wiadomo o chorobie Jurka, nie zwiększamy pokus. Zapytałem wprost, czy nie przeszkadza mu, że będziemy pili wino, powiedział, żebym się nie wygłupiał.

SZKODA MI DWORCA

W Warszawie najpierw był pokój w Hotelu Europejskim, potem wynajmowana kawalerka na 12. piętrze przy rondzie ONZ, od półtora roku własne mieszkanie przy Hożej ("Pieniądze z Nike to było grubo za mało. Musiałem wziąć kredyt"). Jeżeli po Warszawie się biega, a po Krakowie chodzi, to Pilch nie zmienił zwyczajów. Stała, opisywana w felietonach, jego stołeczna trasa wędrówek to: rondo ONZ, Świętokrzyska (postój w antykwariacie), Nowy Świat (kawiarnia Blikle lub Poziomka), empik i Alejami Jerozolimskimi do Dworca Centralnego. Ostatnio trasy się zmieniły, a i spacery stały się rzadsze. - Przez ostatnie trzy lata pisałem "Miasto utrapienia", z tego pół roku wypadło mi na kupowanie i urządzanie mieszkania - mówi. - Teraz chodzę Hożą do Marszałkowskiej, potem do Chmielnej, do Nowego Światu i z powrotem, przeważnie przez plac Trzech Krzyży, do Hożej. Ale to już nie to, szkoda mi dworca. Za rzadko tam bywam.

"Dla pisarza, który z jakiegoś powodu martwi się o środowisko literackie zamiast o istotę rzeczy [pisanie - przyp. JT], najlepiej by było, żeby milczał" - to zdanie chorwackiej pisarki Dubravki Ugresić najlepiej charakteryzuje warszawskie lata Jerzego Pilcha. Podczas pobytu w stolicy skończył "Pod Mocnym Aniołem", wydał tom felietonów "Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym", napisał dramat "Narty Ojca Świętego" oraz swoją najdłuższą jak dotychczas powieść - 350-stronicowe "Miasto utrapienia". - Takiego rozpędu nigdy nie miałem - mówi Pilch. - W Krakowie przyrosła mi gęba bankietowicza, pijaka, dziwkarza. Kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń i lata pracy. Ale zawsze byłem podszyty pragnieniem, by prowadzić życie księgowego, bo wiem, że tylko to jest skuteczne w sztuce. Nie da się napisać książki bez siedzenia przy biurku kilku godzin dziennie i mam wrażenie, że w Warszawie zostałem takim księgowym.

WARSZAWSKIE PIRUETY

- Przebicie się spoza Warszawy jest czasochłonne, a Pilch jest człowiekiem niecierpliwym - uważa Daniel Passent. W stolicy częściej dzwonią dziennikarze niż przyjaciele, Pilch stał się bohaterem kronik towarzyskich, pokazuje się w towarzystwie polityków i biznesmenów. - Instynkt mojej elementarnej, wsiowej ciekawości jest silniejszy niż obawa. Jak widzę tłum, to nie uciekam, ale wchodzę w niego. Mam też przeświadczenie, że nie zmieniam języka: tym samym bym dawał wywiad dla "Życia na Gorąco" i rozmawiał z Leszkiem Kołakowskim - broni się Pilch. - Nie uczestniczę w życiu towarzyskim. Owszem, otrzymuję codziennie parę zaproszeń, pewnie jedną dziesiątą tego, co przedstawiciele warszawskiego establishmentu towarzyskiego. Jakbym chodził na jedną piątą z tego, co dostaję, tobym gdzieś chodził codziennie.

- Zdumiewają mnie te przez Pilcha maniakalnie, ku uciesze warszawskiej gawiedzi, kręcone piruety. Po cholerę stary chłop z Wisły odstawia na salonach wiekową blondynę? - zastanawia się Paweł Głowacki, niegdyś recenzent teatralny "Tygodnika Powszechnego". Inni też się dziwią, bo w Krakowie zapamiętano Pilcha, owszem, jako bankietowicza, który jednak stawiał swoje wymagania. - Skutecznie kreuje wizerunek hulaki, kobieciarza. Ale to facet, który nie napije się z każym, zawsze stawiał poprzeczkę wysoko, dobierał towarzystwo, w którym można było się przyjemnie upodlić - wspomina Maj.

DWIE ZALICZKI, JEDNA POWIEŚĆ?

Po nagrodzie Nike za rok 2001 książka "Pod Mocnym Aniołem" rozeszła się w stu tysiącach egzemplarzy. Do pisarza ustawiła się kolejka wydawców. Wszystkich przebił Świat Książki, który podpisał w październiku 2002 roku umowę na powieść "Aria poławiaczy PIN-ów". "Rzeczpospolita" podała, że autor zainkasował 200 tysięcy złotych zaliczki. Czy to najwyższa zaliczka w literaturze polskiej? - O większej nie słyszałem - mówi Paweł Szwed ze Świata Książki. Dochodzą tantiemy ze sprzedaży, około 15 procent od egzemplarza. Pilch dołączył do najlepiej zarabiających polskich pisarzy (Grochola, Sapkowski), choć uprawia prozę dość wymagającą.

Jednak okazało się, że nie jest to jedyne zobowiązanie pisarza. - Mamy umowę z Jerzym Pilchem na jeszcze jedną książkę. Czy wydana teraz przez Świat Książki powieść to ta sama, którą pisał dla nas? Nie wiem. Najprawdopodobniej sprawa znajdzie rozstrzygnięcie w sądzie - mówi Krzysztof Lisowski z Wydawnictwa Literackiego, w którym pisarz wydał książkę nagrodzoną Nike. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że w "Mieście utrapienia" są fragmenty, które miały znaleźć się w powieści wydanej w Wydawnictwie Literackim. Zamiast niej pisarz zaproponował dramat "Narty Ojca Świętego", na co nie zgodziło się wydawnictwo. Jak mówi obecny wydawca Pilcha, pisarz chciał zwrócić zaliczkę i rozwiązać starą umowę, na co nie zgodziło się Wydawnictwo Literackie.

W umowie ze Światem Książki pisarz zobowiązał się wydać pięć tytułów do 2009 roku. - To dobra propozycja, oczywiście zakładając, że będę w zdrowiu i normalnej dyspozycji pisarskiej - komentuje. - Tylko nienormalny człowiek by jej nie przyjął, daje dużo swobody i perspektywę życia tylko z honorariów. Ja chcę żyć godziwie: dwupokojowe mieszkanie w Warszawie, bez samochodu, to nie są żadne luksusy. To, że mam na taksówkę w wieku 50 lat, to jest dowód krezusostwa?

KTO MANIPULUJE?

W 1992 roku Pilch napisał felieton "Słownik zabobonów literackich", w którym rozprawiał się z pozostawionymi nam przez PRL przesądami literackimi: "grobowego milczenia towarzyszącego pisaniu", "opacznie pojmowanej solidarności koleżeńskiej", "ignorowania recenzji i recenzentów". Wszystkie potem konsekwentnie łamał. Ale jego wyjątkowość na naszym rynku literackim polega na czymś innym. - Jurek jako jeden z niewielu polskich pisarzy ma wrodzone wyczucie, jak zachować najwyższe artystyczne, mannowskie aspiracje i jednocześnie być człowiekiem sukcesu - mówi Adam Szostkiewicz, przyjaciel pisarza, redaktor "Polityki".

Pilch ze swoją potrzebą akceptacji, poklasku łatwo dał się złapać na lep mediów. Tylko tak naprawdę nie wiadomo, kto kim manipuluje. Jego popularność tworzy wizerunek, przekłada się na nakłady, honoraria. - Kłopot zacząłby się wtedy, kiedy ta popularność przeniknęłaby do twórczości, gdyby pisał tak, by spodobać się Ninie Terentiew i Ibiszowi - ocenia Maj.

Sam Pilch ma poczucie rozdarcia: - Bardzo się cieszę z Nike, ale istnieje też coś takiego jak unieważnienie przez nagrodę. Z jednej strony uruchamia ona gigantyczną aparaturę promocyjną. Z drugiej - szufladkuje, klasyfikuje, zamraża. Następne książki są już książkami laureata nagrody Nike. Mam poczucie, że w odbiorze niektórych recenzentów już jestem gotowy, czyli ugotowany. A debilizm w tym plemieniu jest nieuleczalny - vide: poprzedni "Przekrój" - co w końcu nie dziwota: trepanacje, w wyniku których komuś wyjęto mózg i włożono pod czaszkę gówno, są definitywne*.

JACEK TOMCZUK,
AUTOR JEST REDAKTOREM "CITY MAGAZINE"

*TO ZDANIE LAUREAT NIKE DODAŁ JUŻ PO PUBLIKACJI RECENZJI JEGO NOWEJ KSIĄŻKI W "PRZEKROJU"

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)