Pigułka w koronie

Oryginalne leki nie były do tej pory polską specjalnością. To się jednak zmienia i być może wkrótce zadziwimy świat specyfikiem na raka, cukrzycę lub jaskrę.

22.11.2006 13:16

86 lat temu młody lekarz Frederick Banting zgłosił się do kierownika Katedry Fizjologii Uniwersytetu w Toronto z pomysłem na nowy lek. Z powodu cukrzycy zmarła jego przyjaciółka, a jemu przyszło do głowy, jak można było ją uratować. Chodziło o insulinęhormon, którego pozyskiwanie od zwierząt uważano w tamtych czasach za niewykonalne. Szef katedry prof. John Macleod wyjeżdżał akurat na dłuższy urlop, więc zezwolił Bantingowi na korzystanie ze swego laboratorium. Przydzielił mu do pomocy studenta Charlesa Besta i wspaniałomyślnie podarował 10 psów, których trzustki posłużyły do eksperymentów. Gdy wrócił z wakacji, lek był gotowy i tak rozpoczęła się era insulinoterapii, która trwa do dziś i milionom chorych na cukrzycę zapewnia długie życie.

Czy tak spektakularne odkrycia są możliwe w naszych czasach? Dlaczego na stworzenie nowego leku naukowcy potrzebują już nie kilku tygodni, ale co najmniej kilkunastu lat? I z jakiego powodu tak rzadko do grona odkrywców pretendują polscy naukowcy?

Spośród kilku tysięcy obecnych na polskim rynku leków rodzime korzenie mają zaledwie trzy: Vratizolin (przeciwko opryszczce), antybiotyk Davercin oraz przeciwnadciśnieniowy Binazin. Reszta to oryginały zagraniczne lub krajowe leki odtwórcze, zwane generykami, wytwarzane po wygaśnięciu ochrony patentowej pierwowzorów.

Jest pewien kłopot z klasyfikacją Gensuliny wytwarzanej przez firmę Bioton w podwarszawskim Macierzyszu. W odróżnieniu od wymienionych wcześniej rodzimych preparatów – pozostających raczej tłem dla konkurencji – polska insulina w ciągu pięciu lat zdobyła 20 proc. krajowego rynku i z coraz większym powodzeniem sprzedawana jest do 17 krajów. Ale czy można o niej mówić jako o leku rzeczywiście opartym na oryginalnej syntezie? – To raczej produkt naturalny, identyczny z ludzkim hormonem, choć wytwarzany metodami inżynierii genetycznej – przyznaje dr Piotr Borowicz, dyrektor Instytutu Biotechnologii i Antybiotyków, gdzie w 1992 r. rozpoczęto prace nad tym lekiem i dzięki amerykańskiej licencji szczęśliwie je sfinalizowano 9 lat później.

Aby więc diabetycy mogli leczyć się insuliną z Biotonu, wpierw musiał ją wytworzyć szczep bakterii Escherichia coli, wyposażonej w odpowiedni gen, który Polakom dostarczyli Amerykanie. – Bez tego nie ruszylibyśmy z miejsca, ale cała reszta to już wyłącznie nasza zasługa – chwali się dyrektor Borowicz. Bioton nie należałby dziś jednak do ekskluzywnego grona czterech światowych producentów ludzkich insulin, gdyby nie wsparcie Ryszarda Krauzego z Prokom Investments, który na dokończenie projektu i budowę fabryki wyłożył 75 mln zł (Komitet Badań Naukowych przeznaczył na ten cel 10 mln zł).

– Oto najlepszy dowód, że bez pieniędzy nie da się we współczesnej farmacji dokonać przełomu – mówi doc. Wiesław Szelejewski, dyrektor Instytutu Farmaceutycznego, gdzie niedawno otwarto wybudowaną za 20 mln zł wytwórnię substancji chemicznych. – Jak długo można dreptać w miejscu? Na konkurencyjnym rynku prace nad każdym projektem nowego leku muszą iść pełną parą. Z identycznego założenia wychodzi firma Adamed, znana na polskim rynku z łamania monopolu zagranicznych koncernów (z powodzeniem sprzedaje leki na nadciśnienie, schizofrenię, zwężenie oskrzeli), ale prawdziwym marzeniem prezesa Macieja Adamkiewicza (jego sylwetkę opisaliśmy w cyklu Nowe fortuny w POLITYCE 28) jest wyprodukowanie w ciągu kilku lat własnego innowacyjnego leku na cukrzycę. Właśnie pozyskał na ten cel pieniądze z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego – 7,5 mln zł (75 proc. tej kwoty pochodzi z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego, reszta – z budżetu państwa), które przeznaczy na zakończenie do 2008 r. przedklinicznej fazy
badań. Nie potrafi jednak powiedzieć co dalej.

Według krajowych ekspertów, na zrealizowanie programu udowadniającego skuteczność nowej substancji leczniczej potrzeba dziś co najmniej 25 mln dol. Światowi potentaci w farmacji dysponują takim budżetem, polskie firmy na ogół nie. Dlatego do tej pory nawet nie myślały o tym, by stawać do wyścigu. Olaf Gajl, podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, przekonuje, że dobre projekty mogą liczyć na dotacje państwa, bo w ciągu najbliższych 6 lat jest do zagospodarowania m.in. na ten cel niemal 8 mld euro z Unii. Dziwi go, że nie widać wielu chętnych do podziału tej sumy.

Czego zatem potrzeba, by w Polsce mógł powstać oryginalny lek?– Najważniejszy jest pomysł – odpowiada doc. Wiesław Szelejewski. Oczekuje go nie od chemików, lecz biologów potrafiących dziś z dużą precyzją określić cel działania nowej substancji. – Kiedy 25 lat temu zaczynałem swoją karierę, firmy syntetyzowały 20 tys. związków nie wiadomo po co i sprawdzały, jak działa każdy z nich. Teraz to niepotrzebne, bo biolodzy coraz lepiej rozumieją molekularne mechanizmy zachodzące w chorym ustroju. Znają się na receptorach, enzymach, wzajemnych sprzężeniach między komórkami. – I chemicy wykonują dla nich pracę usługową – tłumaczy doc. Szelejewski. – Opracowują strukturę chemiczną, która spełni oczekiwania biologa.

To jeszcze nie gwarantuje sukcesu. We wstępnej fazie badań tworzy się i testuje tysiące cząsteczek, by ostatecznie wybrać 100 najbardziej obiecujących. Wiele zależy od zwykłego szczęścia, czy jest w tych związkach rzeczywiście coś wartościowego. Ponieważ wiedza o receptorach i enzymach sterujących pracą komórek staje się coraz głębsza, nowe cząsteczki muszą celować w nie z coraz większą precyzją. Kiedyś dwie, trzy reakcje prowadziły do otrzymania takiego chemicznego związku, obecnie potrzeba 20–30 etapów syntezy, by działał selektywnie na nieprawidłowe komórki.

Na nic jednak dobry pomysł badawczy, skoro nie ma go gdzie realizować. – Sprawny biotechnolog może wytworzyć w laboratorium ułamek grama oczyszczonego białka. Problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba go wyprodukować 100 kg, czyli miliard razy więcej – ubolewa dr Borowicz z Instytutu Biotechnologii i Antybiotyków.

Dlatego dyrektor Instytutu Farmaceutycznego zachęca: – Panowie profesorowie, jeśli w waszych pracowniach brakuje infrastruktury i projekty nie mogą być realizowane na dużą skalę, chodźcie z nami! Nasza nowo otwarta instalacja syntez jest do waszej dyspozycji wraz z technologami i analitykami. Koncerny farmaceutyczne niechętnie się do tego przyznają, ale postęp naukowy w projektowaniu nowych leków odbywa się na uczelniach. To tam rodzą się pomysły, które – jeśli rokują powodzenie – odkupuje przemysł farmaceutyczny. Z takiego założenia wychodzi Polpharma, której Fundacja na rzecz Wspierania Rozwoju Polskiej Farmacji i Medycyny od 5 lat rozdziela granty naukowcom, ufając, że ich badania pomogą w opracowaniu nowych kuracji. W USA najpierw małe firmy biotechnologiczne wyłuskują kandydata do sfinansowania pierwszego etapu badań, zaczynają próby na ludziach, a gdy na horyzoncie widać spodziewane zyski – koncesję sprzedają dużej firmie, która może podołać II i III fazie badań z udziałem już nie kilkunastu, ale kilku
tysięcy pacjentów.

Dlatego w Instytucie Farmaceutycznym chcieliby doprowadzić prace nad oryginalnymi cząsteczkami – w leczeniu depresji, jaskry i mukopolisacharydozy – właśnie do II fazy badań klinicznych. Ale tu znów zaczynają się schody, bo niełatwo znaleźć w Polsce ośrodek, który takie badania z udziałem co najmniej 200 chorych może przeprowadzić. – Tyle firm zagranicznych sponsoruje w naszych szpitalach testowanie własnych leków, że właściwie nie ma już wolnych miejsc – mówi doc. Szelejewski. – Prawdopodobnie będziemy musieli szukać badaczy i ochotników na Ukrainie i w Rosji.

Ale czy znajdą się przedsiębiorcy, którzy wyłożą pieniądze na sfinansowanie tych eksperymentów? Instytut liczy przede wszystkim na Polpharmę, Adamed i Vipharm, z którymi już od kilku lat realizuje różne pomysły. Ale zainteresowanie raptem trzech firm inwestowaniem w poszukiwanie nowych leków (Bioton koncentruje się teraz na długo działającym analogu insuliny – jej kolejną generacją, która lepiej wyrównuje cukrzycę) to w 40-milionowym kraju bardzo skromny potencjał.

Frederick Banting wyciągi insuliny z trzustek zwierzęcych uzyskał w cztery miesiące i już trzy lata później odbierał w Sztokholmie Nagrodę Nobla. Dziś tego rodzaju spektakularne sukcesy należą do wyjątków, a ryzyko powodzenia projektu badawczego jest tak duże, że zaledwie 30 proc. zrealizowanych przedsięwzięć zwraca poniesione nakłady. – Nagroda Nobla dla odkrywcy nowego leku to honor; wdrożenie do terapii nazwałbym jednak horrorem – mówi dr Piotr Borowicz. Doc. Wiesław Szelejewski dodaje: – To jest właśnie dylemat, przed którym stoją polskie firmy innowacyjne: co zrobić z projektem, który trzeba przebadać klinicznie? Zawiesić, odsprzedać, ryzykować własny kapitał? Pilnej nowelizacji wymaga ustawa o zasadach finansowania nauki, która obecnie nie zezwala na finansowanie badań klinicznych z budżetu państwa. Nieporozumieniem jest też finansowanie takich projektów ze środków publicznych zaledwie przez trzy lata. Zdaniem ekspertów, aby poszukiwania nowego leku przyniosły pożądany skutek, badania muszą trwać 10
lat i toczyć się bez przerwy. Statystyki międzynarodowe wskazują, że nawet światowi potentaci mają dziś coraz większy problem z rejestrowaniem nowych specyfików. Mówi się o 500, a nawet 800 mln dol. potrzebnych do opracowania i wdrożenia przełomowego leku, jednak zdaniem naszych producentów, sumy te podawane są na wyrost i mają jedynie uzasadniać wysokie koszty kuracji, by móc w krótkim czasie uzyskać jak największy zysk ze sprzedaży. Na kilkusetmilionową kwotę składają się wydatki poniesione na wszystkie nieudane projekty, które firma realizuje równocześnie i wybiera z nich później ten jeden, najbardziej obiecujący – mówią moi rozmówcy z polskich placówek naukowych. Nas nie stać na taką rozrzutność, co już na starcie zmniejsza szanse odkrycia nowego leku, ale z drugiej strony – redukuje kosztorys projektu do wspomnianych 25 mln dol.

W światowej farmacji tylko jeden na 5 tys. potencjalnych związków badanych w laboratoriach trafia na rynek jako lek innowacyjny. Zdecydowana większość nowych rejestracji to mniej lub bardziej udane modyfikacje medykamentów istniejących od lat – pod tym względem płodność firm farmaceutycznych wydaje się nie mieć końca, bo zadanie jest proste, a zyski duże: wystarczy wyprodukować na przykład izomer już znanej cząsteczki, opatentować i sprzedawać za taką samą cenę jak pierwowzór. To chytra i dziś rozpowszechniona zagrywka. Pocieszające, że nie traci na tym nasze zdrowie, gdyż pseudonowoczesnym lekom trudno cokolwiek zarzucić. Poza jednym – zbyt wygórowaną ceną.

Synteza leków oryginalnych w polskich laboratoriach mogłaby uniezależnić nas od importu farmaceutyków, zdobywających rynek nie ze względu na swą rzeczywistą wartość, ale wyłącznie dzięki agresywnej promocji. Choćby tylko z tego powodu warto trzymać kciuki za naukowców, którzy polską farmację próbują wyprowadzić na szerokie wody.

Paweł Walewski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)