"Pierwsza misja elitarnej polskiej jednostki dywersyjnej nie była udana"
W nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku doszło do pierwszego skoku cichociemnych nad Polską. Pierwsza misja elitarnej polskiej jednostki dywersyjnej nie była udana - angielski pilot pomimo dobrej pogody zboczył z kursu i zamiast pod Włoszczową wyrzucił skoczków na Śląsku Cieszyńskim. Jeden z cichociemnych wpadł w ręce Niemców, drugi zaś doznał dotkliwych zwichnięć i złamań.
16.02.2013 | aktual.: 07.03.2013 10:30
Bombowiec whitley wystartował spod londyńskiego lotniska wieczorem 15 lutego 1941 roku w ramach operacji o kryptonimie „Adolphus Zero”. Pogoda była dobra: bezwietrzna mroźna noc, niewielkie zachmurzenie. Na pokładzie oprócz 6-osobowej brytyjskiej załogi dowodzonej przez kpt Keasta było też trzech Polaków: mjr Stanisław Krzymowski „Kostka”, rtm. Józef Zabielski „Żbik” oraz kurier Czesław Raczkowski „Orkan”. Nie była to ich pierwsza próba wylotu do Polski, dwa miesiące wcześniej w grudniu 1940 roku – kiedy ukończyli raptem 6-tygodniowy kurs szkoleniowy – zaplanowano ich pierwszy przerzut. O odwołaniu tamtego lotu dowiedzieli się jednak na kilka chwil przed wejściem na pokład. Powodem rezygnacji miał być za mały zasięg bombowca. Obecną misję mieli odbyć na tym samym typem samolotu wyposażonym w dodatkowe zbiorniki paliwa, dzięki którym zasięg whitleya wynosił grubo ponad 3 tys. km.
Miejsca na pokładzie było niewiele, bombowiec nie był przystosowany do transportu ludzi, a skoczkowie zabierali ze sobą jeszcze cztery zasobniki, które miały lądować razem z nimi na terenie okupowanej Polski (znajdowały się w nich 4 radiostacje, 2 karabiny maszynowe, amunicja, poczta, szyfry). Lot w jedną stronę trwał blisko 6 godzin – lecieli nad Kanałem Angielskim, Holandią, w końcu nad samą III Rzeszą, gdzie w okolicach Düsseldorfu próbowała ich bezskutecznie dosięgnąć niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Po ominięciu od południa Berlina zbliżali się nad tereny okupowanej Polski. Warunki w bombowcu były ciężkie – przenikliwe zimno, niewygodnie. Rotmistrz „Żbik” zapisał: „Jest mi coraz zimniej (…) Będę skakał zziębnięty, zgrabiały... Będę skakał na śnieg (…) Sięgam po whisky”. I pierwsze, i jak się później nie ostatnie podczas tej operacji, zaskoczenie: „Uczono nas na wszystkich kursach skakać przez dziurę w dnie samolotu. A tu raptem, kiedy mamy za kilka godzin odbyć nasz właściwy skok bojowy, okazuje
się, że ten samolot nie ma dziury w podłodze . Po co nas uczono skakać przez dziurę?”.
Przypominają sobie pożegnanie generała Sosnkowskiego: „Macie udowodnić, że łączność z Krajem jest w naszych warunkach możliwa”. Józef Zabielski „Żbik” moment ponownego znalezienia się nad ojczyzną tak zapisał we wspomnieniach: „Serce wali nam w piersiach, tak jakby pęknąć chciało. Podbiega pod gardło. Jesteśmy bardzo wzruszeni. – You are in Poland – tryumfująco stwierdza Anglik, waląc mnie w łopatkę z nadmiaru wzruszenia. Oddaję mu z nawiązką, aby za chwilę złapać go wpół, nie wiadomo dlaczego i po co. – Good luck! – mówi do nas Anglik. I dopiero wówczas pryskają wszelkie lody. Jesteśmy szczęśliwi. I szczęście nasze nie może pozostać wewnątrz nas”.
Pierwszy wyskoczył „Kostka”, potem „Żbik”, a na końcu „Orkan”. Zbliżali się ku pokrytej śniegiem ziemi, nie mogli jednak nigdzie dostrzec oznaczeń świetlnych oczekujących na nich Polaków („trójkąt równoramienny skierowany wierzchołkiem na wschód”). Dopiero za kilkanaście sekund okaże się, że pilot zboczył z kursu o kilkaset kilometrów na południe i dokonał zrzutu nie nad placówką odbiorczą (7.5 km na południe od Włoszczowej) w Generalnej Guberni, a nad Śląskiem Cieszyńskim wcielonym do Rzeszy. Skoczkowie wylądowali pod wsią Dębowiec niedaleko Skoczowa. Co gorsza „Żbik” przy lądowaniu doznał dotkliwej kontuzji (uszkodzenia w stawie skokowym i śródstopiu) – trafił w zamarznięte moczary, lód pod jego ciężarem załamał się: „skorupa lodowa jak kleszcze opięła mi się koło nóg. I całym ciężarem ciała siadłem na pękającym lodzie. Poczułem nieznośny ból w nogach, uwięzionych pod lodem. Pół leżąc, ucałowałem biały śnieg polski. Moje chwilowe wzruszenie ostudził znowu silny ból w obu nogach. Czułem jak puchną”. Nikt na
nich nie czekał, nikt więc im nie pomoże, nawet nie wiedzą gdzie są („Gdzie jestem? Nie wiem. Wiem tylko, że prawdopodobnie nie tam, gdzie miałem być zrzucony. Czuję teraz z pewnością, że nie jestem na placówce. Z najwyższym wysiłkiem wyciągam nogi z uścisku lodowych kleszczy i czołgam się”).
Postanawiają na własną rękę przedzierać się do punktu kontaktowego. Kurier Czesław Raczkowski „Orkan” został złapany przez Niemców przy przekraczaniu granicy z Generalną Gubernią, ci jednak uwierzyli w jego „legendę” i wzięli go za zwykłego przemytnika – odsiedział w więzieniu w Wadowicach 3 miesiące. Jeszcze w dniu zrzutu Niemcy donosili w tajnym meldunku do Berlina o znalezieniu czterech zasobników ze spadochronami. Wkrótce agenci Abwehry rozpoczęli śledztwo oraz przesłuchania okolicznych mieszkańców, 19 lutego znaleziono dwa kombinezony lotnicze „ukryte w sitowiu” oraz dwa angielskie spadochrony. Pomimo iż Abwehra była już na ich tropie „Żbik” i „Kostka” przedostali się do Warszawy.
Ten pionierski lot (zwany misją zerową) obnażył całkowicie nieprzygotowanie przyszłych operacji przerzutowych. Bombowiec whitley wrócił do Wielkiej Brytanii po niemal dwunastu godzinach lotu z prawie pustymi zbiornikami paliwa, a pomimo dobrych warunków atmosferycznych piloci zboczyli z kursu o kilkaset kilometrów. Tylko dzięki determinacji polskich oficerów udało im się dotrzeć do Warszawy, jednak cały sprzęt oraz szyfry dostały się w ręce wroga, co częściowo zdekonspirowało przed Niemcami nowe drogi przerzutowe. Następny lot cichociemnych nad Polskę odbył się dopiero dziewięć miesięcy później – jesienią 1941 roku. W nocy z 7 na 8 listopada 1941 roku tym razem z polską załogą (pod dowództwem kpt. Stanisława Króla) bombowiec halifax dokonał precyzyjnego zrzutu trójki cichociemnych 15 km pod Łowiczem i to pomimo ciężkich warunków pogodowych. Kapitan zorientował się wówczas, że nie starczy mu paliwa na powrót i zdecydował się na lądowanie w neutralnej Szwecji, gdzie załoga spaliła samolot po wylądowaniu.
Ostatni skok cichociemnych odbył się 28 grudnia 1944 roku. W tym czasie do Polski przerzucono 316 skoczków, zginęło 112 (84 poległo w walce, 9 podczas skoku, 10 zażyło truciznę, na 9 wykonano wyrok śmierci decyzją sądu nowej stalinowskiej Polski), kolejnych 18 zginęło w walce w Powstaniu Warszawskim.
Marta Tychmanowicz, specjalnie dla Wirtualnej Polski
Źródła: Jędrzej Tucholski „Cichociemni”, Kacper Śledziński „Cichociemni. Elita polskiej dywersji”, „Drogi Cicociemnych”, Alfred Paczkowski „Ankieta cichociemnego”.