Pieniądze w błoto czy na leki?
600 mln zł – co najmniej tyle traci w ciągu roku ochrona zdrowia na refundacji leków, stosowanych niezgodnie ze wskazaniami lub u osób, którym nie przysługują zniżkowe recepty. Dlaczego resort zdrowia gardzi taką furą pieniędzy? - pyta Paweł Walewski na łamach "Polityki".
14.07.2004 | aktual.: 07.06.2018 15:09
Na dno naszą służbę zdrowia ciągnie absurdalnie wysokie zużycie niektórych leków. O ile dyrektorzy szpitali muszą liczyć się z budżetem i z tego właśnie względu odmawiają teraz przedłużania umów z Narodowym Funduszem Zdrowia (który chciałby finansować świadczenia poniżej ich faktycznych kosztów), o tyle żaden lekarz wypisujący recepty nie musi się liczyć z pieniędzmi, jakie budżet przeznacza na refundację leków - czytamy w "Polityce".
W przypadku terapii chorób przewlekłych ich cena w ogóle nie obchodzi lekarza ani pacjenta, gdyż w aptece otrzymuje je za darmo lub za symboliczny ryczałt 3,20 zł. Za te kuracje płacą wszyscy podatnicy w ramach zapisanego w konstytucji i ustawie zdrowotnej solidaryzmu, ale czy w takim razie nie powinniśmy pilnować tego, by wspólnych pieniędzy nie wyrzucać w błoto? - zastanawia się Paweł Walewski.
W ubiegłym roku wydatki na refundację pochłonęły 6 mld 318 mln zł, choć NFZ w planie finansowym przewidywał na ten cel kwotę o pół miliarda mniejszą. Co piątą złotówkę z budżetu ochrony zdrowia przeznaczamy na farmaceutyki - zauważa publicysta "Polityki".
Gdy na grudzień ubiegłego roku zapowiedziano podniesienie ceny zagranicznych insulin i leków stosowanych w schizofrenii (co wiązało się z wprowadzeniem na listę tańszych polskich odpowiedników), w Pomorskim Oddziale NFZ refundacja w listopadzie poszybowała do 45 mln zł (choć w październiku wynosiła 32 mln, a w listopadzie 2002 r. 25 mln zł) - podaje tygodnik.
Schizofrenia i cukrzyca nie są chorobami, w których zapadalność wiązałaby się z porą roku lub nadmorskim klimatem – gwałtowny wzrost wydatków na te leki odnotowano jesienią tylko z jednego powodu: chęci przechytrzenia resortu zdrowia, który po to ustalił limit refundacji na poziomie tańszych odpowiedników, by zaoszczędzić kilkadziesiąt milionów złotych! Ale pacjenci i lekarze swój rozum mają – po co od razu przestawiać się na tańsze preparaty, skoro można np. zapas insulin na trzy miesiące przechować w kuchennej lodówce? Pewna diabetolog z Pomorza okazała się tak hojna dla swoich chorych, że tuż przed zmianami na listach wystawiła recepty za 240 tys. zł i nie była wcale jedyną, która wpadła na taki pomysł - czytamy w "Polityce".