ŚwiatPięć lat wojny: co osiągnęliśmy?

Pięć lat wojny: co osiągnęliśmy?


Dziś Amerykanie w Iraku wcale nie są bliżej sukcesu niż w momencie inwazji 20 marca 2003 roku. Nawet jeśli przyjmiemy waszyngtońską definicję sukcesu.

Z amerykańską inwazją w Iraku jest jak z niechcianą ciążą. Najpierw było łatwo, szybko i przyjemnie, a teraz trzeba wychowywać nieznośnego pięciolatka, który kosztuje amerykańskiego podatnika 10 miliardów dolarów miesięcznie. W dodatku nie widać szans na szybkie usamodzielnienie. To przestroga dla tych, którzy myślą, że wychowanie do życia w demokracji to nic trudnego. W tym miesiącu mija pięć lat od amerykańskiej inwazji na Irak i choć trudno przeoczyć pozytywy, Amerykanie są dziś w niemal tym samym miejscu, w którym byli, gdy prezydent George W. Bush ogłaszał zakończenie działań bojowych. Po amerykańskich wyborach prezydenckich może być jeszcze gorzej. Może, bo to już kiedyś było...

Była już taka inwazja. Trwała krótko, bo „wyzwoliciele”, jak ich określano w Bagdadzie, dotarli tam w cztery miesiące. Dwa lata później odbyło się referendum na temat przyszłości kraju i już sam udział irackich szejków w tym głosowaniu został uznany przez najeźdźców za legitymizację ich poczynań. Później „wyzwoliciele” dostali jeszcze mandat od społeczności międzynarodowej – i już liczyli zyski z okupacji Iraku, gdy w kraju wybuchło powstanie.

Zaczęło się od niegroźnych zamieszek wokół najważniejszych bagdadzkich meczetów. Na początku szyici i sunnici działali osobno, ale doceniając przewagę militarną najeźdźcy, przywódcy obu sekt postanowili współpracować. Do najcięższych walk doszło w okolicach Karbali i Faludży. Mimo że do powstania szybko przyłączyło się kilkadziesiąt tysięcy Irakijczyków z okolic Basry, Brytyjczycy w ciągu pięciu miesięcy stłumili bunt. W tym roku minie 88 lat od tego wydarzenia. Historia lubi się powtarzać.

Według zwolenników obecnej inwazji w Iraku amerykańskie wojska właśnie idą w ślady Brytyjczyków. Rzeczywiście, podobieństw jest aż nadto. Największa różnica to czas przeprowadzenia operacji. Amerykańska akcja trwa o wiele dłużej (20 marca minie dokładnie pięć lat od amerykańskiej inwazji), jednak Biały Dom twierdzi, że „sukces” jest już w zasięgu ręki.

Amerykanom idzie wolniej niż Brytyjczykom z trzech powodów. W 1920 roku w Iraku Brytyjczycy mieli 135 tysięcy żołnierzy – niby mniej niż mają teraz Amerykanie, ale wówczas populacja Iraku była znacznie mniejsza i jeden Brytyjczyk przypadał na 23 tubylców. Dziś jeden Amerykanin przypada na 210 Irakijczyków. Po drugie, Brytyjczycy nie przejmowali się przesadnie swoim międzynarodowym wizerunkiem i systematycznie pacyfikowali irackie wioski przy użyciu białego fosforu – do zabicia 10 dorosłych ludzi wystarcza gram tego świństwa. Po trzecie, brytyjscy generałowie nie musieli się przejmować politycznymi zawirowaniami w swojej ojczyźnie.

Od 1948 roku, to jest od momentu gdy Brytyjczycy stłumili powstanie w Malezji (stosując podobną taktykę jak wcześniej w Iraku), żadna regularna armia na świecie nie pokonała partyzantów. Czy Amerykanie są w stanie przełamać to fatum? Jeśli Biały Dom twierdzi, że ostatnia ofensywa odniosła sukces i antyamerykańskie powstanie zostało stłumione, to pytanie brzmi: na czym polega ten sukces? Przypływ i odpływ

Zwolennicy inwazji twierdzą, że sukces najlepiej widoczny jest na ulicach Bagdadu. Miejsca, w których jeszcze rok temu królowali ukryci snajperzy, dziś tętnią życiem. Amerykańska prasa rozpisuje się o niedawno otwartym bagdadzkim teatrze, o nowych restauracjach rybnych i o całodobowych sklepach alkoholowych.

Jeszcze mocniej o sukcesie świadczą liczby. Na początku ubiegłego roku straty Amerykanów sięgały nawet stu zabitych miesięcznie. W październiku 2007 roku – już „tylko” 40, a w grudniu – 23. Między czerwcem a listopadem ubiegłego roku liczba ataków na amerykańskich żołnierzy spadła o 55 procent. Ta sama tendencja dotyczy irac­kich ofiar cywilnych. W styczniu 2007 roku zginęło około 2500 Irakijczyków. W listopadzie – 600.

Tydzień temu rzecznik amerykańskiego departamentu obrony mówił o „pełnym sukcesie w Iraku”. Amerykańska administracja twierdzi, że to zasługa ogłoszonej w styczniu 2007 roku ofensywy (ang. surge), która polegała na wysłaniu do Iraku dodatkowych 35 tysięcy żołnierzy. W ten sposób na jesieni 2007 roku amerykański kontyngent nad Eufratem osiągnął rekordowy poziom 170 tysięcy żołnierzy.

Jednak dopiero skuteczne wykorzystanie tych posiłków przyniosło poprawę sytuacji w Iraku. Za ten sukces odpowiada obecny amerykański głównodowodzący w Iraku generał David Petraeus. Wykorzystał on starą taktykę, którą Saddam Husajn wielokrotnie stosował wobec zbrojnej opozycji wewnątrz kraju. Husajn, aby zaprowadzić spokój w Bagdadzie, najpierw wypierał bojówkarzy poza miasto, a potem opanowywał wioski okalające stolicę. W ten sposób uniemożliwiał swoim przeciwnikom zakładanie tam baz, z których łatwo mogliby dokonywać szybkich rajdów do pobliskiego Bagdadu. Petraeusowi zajęło to aż sześć miesięcy, jednak dziś iracka stolica jest oazą spokoju.

Słowo „sukces” ma różne definicje. Biały Dom posługuje się własną i dlatego łatwiej mu przekonywać, że sukces został osiągnięty. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że nie został. Nawet jeśli użyjemy amerykańskiej definicji.

Gdy pod koniec 2006 roku George W. Bush przekonywał Kongres, że wysłanie dodatkowych wojsk do Iraku to dobry pomysł, użył wspomnianego słowa „surge” (przypływ). – Po przypływie zawsze przychodzi odpływ. Jeśli teraz wyślemy posiłki, to wkrótce będziemy mogli wycofać z Iraku większą liczbę żołnierzy – tłumaczył prezydent. Biały Dom przewidywał, że stabilizacja w Iraku umożliwi pracę irackim politykom i będą oni mogli w końcu uchwalić kilka kluczowych ustaw, ale przede wszystkim będą w stanie wyciszyć konflikty wewnętrzne, które blokują funkcjonowanie irackiego państwa. Dwa i pół celu

Decyzja o rozpoczęciu „przypływu” zapadła w styczniu ubiegłego roku. Równocześnie Biały Dom postawił irackiemu parlamentowi 18 zadań do spełnienia w czasie amerykańskiego „przypływu”. Amerykanie wypełnili swoje zobowiązania i zapewnili irackim politykom względny spokój, przynajmniej w Bagdadzie. Natomiast Irakijczycy z ustalonych 18 celów do dziś zrealizowali tylko dwa i pół.

Na początku 2008 roku iracki parlament przegłosował amnestię dla byłych działaczy partii Baas, czyli irackiego PZPR. Będą mogli oni wrócić do pracy w administracji oraz w wojsku. Amerykanom zależało na tej amnestii, bo byli członkowie tej saddamowskiej partii to jedyni ludzie w Iraku, którzy mają jakiekolwiek doświadczenie w zarządzaniu państwem.

Drugie wykonane zadanie to ustawa budżetowa, która po stronie wydatków uwzględnia szczególną pozycję kurdyjskiego regionu. Iraccy Kurdowie przez wiele miesięcy domagali się większych pieniędzy z budżetu centralnego, argumentując to tym, że wpłacają do niego proporcjonalnie najwięcej pieniędzy (ze względu na ogromne dochody z wydobycia ropy naftowej). Amerykanie naciskali na rząd Nuriego Al-Malikiego, aby zgodził się na żądania Kurdów „w imię zachowania integralności politycznej kraju”.

Zadaniem, które udało się Irakijczykom zrealizować jedynie do połowy, jest wprowadzenie nowego prawa wyborczego, a w szczególności przepisów dotyczących wyborów lokalnych. Amerykanie od roku zabiegają o rychłe ich powtórzenie, bo te przeprowadzone w 2005 roku zostały zbojkotowane przez ugrupowania sunnickie. W efekcie w wielu sunnickich miastach rządzą dziś szyici, a to napędza społeczne niepokoje. Iracki parlament przyjął nowe prawo wyborcze i ustalił termin najbliższych wyborów lokalnych na październik. Ustawa została jednak zablokowana przez Radę Prezydencką, a konkretnie przez jej szyic­kiego członka, wiceprezydenta Adela Abdula Mahdiego.

Bush zakładał, że „przypływ” stworzy warunki do usprawnienia irackiego aparatu państwowego. To z kolei miało umożliwić Amerykanom przekazanie Irakijczykom większej odpowiedzialności za ich własne państwo. W takich warunkach Biały Dom mógłby pomyśleć o poważnej­ redukcji amerykańskiego kontyngentu. Departament obrony stworzył nawet harmonogram, według którego, „jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem”, w lipcu tego roku w Iraku będzie już tylko 130 tysięcy Amerykanów, a do końca roku ich liczba ma spaść poniżej 100 tysięcy.

Sunnickie przebudzenie

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w działaniach Amerykanów pojawiają się elementy schizofreniczne. Z jednej strony Biały Dom mówi o pełnym sukcesie „przypływu”, z drugiej zaś 11 lutego sekretarz obrony Robert Gates podejmuje decyzję o wstrzymaniu wycofywania wojsk „ze względu na wzrost aktywności terrorystów w ostatnim okresie”. – To normalne, że partyzanci podnoszą głowę, gdy okupant rozpoczyna odwrót – mówi „Przekrojowi” amerykański ekspert do spraw Bliskiego Wschodu i autor wielu książek o tej tematyce profesor John Esposito. – Ale w tym przypadku powodem wzrostu ich aktywności było również „sunnickie przebudzenie”.

Czym jest owo „sunnickie przebudzenie”? Tu znów mamy różnice w definicjach. Według prezydenta Busha to oddolny ruch sunnickich obywateli Iraku, którzy w trosce o swoje bezpieczeństwo zaczęli współpracować z Amerykanami. A według wysoko postawionego pułkownika armii amerykańskiej to najemnicy, którym się płaci za to, żeby nie atakowali wojsk koalicji. Większość członków tej sunnickiej samoobrony to byli terroryści, którzy jeszcze rok temu walczyli przeciwko Amerykanom. Zmienili front, bo Al-Kaida przestała im regularnie płacić, a Amerykanie od ręki zaproponowali dziesięć dolarów dniówki.

Doniesienia o narodzinach społecznego ruchu przeciwko „złym” prawdopodobnie są przedwczesne, o czym Amerykanie mogą się boleśnie przekonać już za kilka miesięcy, gdy będą musieli ograniczyć wypłaty dla swoich sunnickich „sojuszników”. Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy nie zauważyli, że terrorystów rzeczywiście ubywa.

Znikający As-Sadr

Jest jednak ktoś, bez kogo „przypływ” i sunnicka samoobrona byłyby mało widocznymi elementami irackiego krajobrazu. To Muktada As-Sadr, młody (ma około 34 lat) szyicki duchowny, o którym do niedawna nie mówiło się inaczej jak „zbuntowany”. – Za to, co zrobił dla Amerykanów, Biały Dom powinien jak najszybciej przyznać mu obywatelstwo USA – przekonuje w rozmowie z „Przekrojem” Rami Khouri­, redaktor naczelny bejruckiego dziennika „The Daily Star”. – To, że zakazał swoim oddziałom atakować Amerykanów i swoich irac­kich przeciwników, Biały Dom powinien traktować jak szóstkę w totku – dodaje.

As-Sadr zmienił front w sierpniu ubiegłego roku. Wcześniej jego Armia Mahdiego składająca się szyickich bojówek (prawdopodobnie sponsorowanych przez Teheran) zadawała poważne straty zarówno Amerykanom, jak i konkurencyjnym szyickim ugrupowaniom. Najcięższe starcia miały miejsce w Karbali. 28 sierpnia doszło tam do strzelaniny między szyickimi bojówkami. W jej trakcie przypadkowo zginęło ponad 50 pielgrzymów. Dzień później As-Sadr ogłosił sześciomiesięczny rozejm i zakazał swoim podwładnym brania udziału w jakichkolwiek działaniach zbrojnych.

Zawieszenie broni stało się dla niego sprawą na tyle honorową, że utworzył on specjalne „złote oddziały”, które polują na wszystkich, którzy je łamią. Niecały miesiąc temu przedłużył rozejm o kolejne pół roku. Dzięki temu Amerykanie mają z głowy najpotężniejszego przeciwnika. Przynajmniej na razie.

– Waszyngton uważa, że wycofanie się As-Sadra oznacza mniej więcej 30-procentowy spadek ataków na amerykańskich żołnierzy. Wszyscy się głowią, dlaczego on to zrobił – mówi Khouri. Oficjalnie As-Sadr twierdzi, że ogłosił rozejm, bo miał dość bratobójczych walk między Irakijczykami. Amerykanie – w swoim stylu – uważają, że młody szyita po prostu ich się wystraszył. Rami Khouri i John Esposito są natomiast zdania, że Armia Mahdiego chce po prostu przeczekać „przypływ” i wznowić działania, gdy Amerykanie wyjadą. Jest jeszcze jedno rozwiązanie tej łamigłówki. Muktada As-Sadr nie mógł ogłosić rozejmu bez zgody swoich dobroczyńców z Teheranu. W trakcie zawieszenia broni kilkakrotnie odwiedził Iran, oficjalnie – aby kontynuować studia koraniczne, ale nawet arabskie gazety donoszą, że spotkał się tam z kilkoma ważnymi duchownymi. Trudno również przeoczyć to, że w lutym, kilka dni po tym, jak As-Sadr przedłużył rozejm, w Bagdadzie zawitał Mahmud Ahmadinedżad.

Podczas tej wizyty prezydent Iranu podpisał całą serię umów handlowych. Obiecał, że Iran wybuduje Irakijczykom trzy elektrownie (wyłącznie w szyickich miastach) i pożyczy miliard dolarów. – Amerykanie dostali wyraźny komunikat: „Co z tego, że macie w Iraku ponad sto tysięcy żołnierzy? Ja i tak mam tam większe wpływy niż wy” – przekonuje Khouri. Esposito dodaje, że powstrzymanie Armii Mahdiego to wynik irańskiej kalkulacji. – Ahmadinedżad doszedł do wniosku, że spokój w Iraku zwiększy jego wpływy nad Eufratem. Więc nie ma po co wykrwawiać swoich irackich sojuszników. Może się jeszcze przydadzą – podsumowuje Esposito.

Oby nie Demokrata

Co w takim razie zrobią Amerykanie? Wiele zależy od tego, kto zostanie przyszłym prezydentem USA. Jeśli wygra Republikanin John McCain, amerykańskie wojska zostaną w Iraku „nawet sto lat”. Demokratyczni kandydaci są zupełnie innego zdania. Hillary Clinton zapewnia, że „niemal wszystkie wojska wrócą do końca 2009 roku”. Z kolei Barack Obama twierdzi, że „bojowe jednostki wrócą do kraju w 16 miesięcy po jego zaprzysiężeniu”.

Zwycięstwo Demokraty w listopadowych wyborach prezydenckich może przynieść całkowitą porażkę Amerykanów w Iraku. Czym może zakończyć się przedwczesne wycofanie wojsk koalicji, widać na przykładzie Basry – drugiego co do wielkości miasta w Iraku.

Brytyjczycy wycofali się stamtąd pół roku temu. Teoretycznie było to miasto, które najlepiej nadawało się do przekazania Irakijczykom. Zamieszkane niemal w całości przez szyitów nigdy wcześniej nie było sceną waśni na tle religijnym, a jako największy port w Iraku mogło w przyszłości liczyć na duże wpływy z handlu. Mimo tych „zalet” Basra jest dziś pogrążona w chaosie. Miastem rządzi kilkanaście zwalczających się szyickich bojówek, a rząd w Bagdadzie nie ma nad nim żadnej kontroli.

Czy Amerykanie przegrali w Iraku? – Dowiemy się po wyborach prezydenckich. Mam nadzieję, że jeśli wygra Demokrata, to doradcy przekonają go, że amerykańskie wojska nie mogą wyjść z Iraku z dnia na dzień, bo to by oznaczało całkowitą klęskę – uważa profesor Esposito.

Brytyjczycy dopiero po 12 latach od rebelii z 1920 roku pozwolili Irakijczykom na samodzielne rządy. Prawie samodzielne, bo Londyn stosował zasadę „rządów pośrednich”. Oficjalnie irackim państwem kierowała dynastia Haszemitów, ale w sprawach bezpieczeństwa zawsze ostatnie zdanie mieli Brytyjczycy. W 1941 roku tylko dzięki ich zbrojnej interwencji Irak nie stanął po stronie nazistów. Ostatnie brytyjskie jednostki opuściły Irak w 1955 roku, czyli 38 lat po przybyciu. Amerykanie są w Iraku dopiero pięć lat. To pokazuje, ile pracy jeszcze ich czeka.

Łukasz Wójcik

Po rozpadzie imperium osmańskiego Irak stał się terytorium mandatowym Ligi Narodów pod kontrolą Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy przejęli również kontrolę nad Transjordanią (dzisiejsza Jordania) i Palestyną. Irak formalnie uzyskał niepodległość w 1932 roku

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)